Alluxity Pre-Amp One + Power-Amp One

Alluxity Pre-Amp One + Power-Amp One

Lifestyle z high-endowym rodowodem, czyli designerski zestaw pre/power sygnowany przez Aleksandra Vitusa

  • Data: 2014-04-15

Pojawienie się nowego gracza na dość hermetycznym rynku ambitnych konstrukcji audio zawsze rodzi sporo emocji. W przypadku Alluxity było podobnie, tym bardziej że poprzeczkę oczekiwań skutecznie podnosiły rodowe koligacje konstruktora. Jeśli powiem, że za tą duńską marką stoi nie kto inny, jak Aleksander Vitus, czyli syn Hansa Ole Vitusa – właściciela Vitus Audio, to miłośnicy high-endu z pewnością wzmogą czujność, a pozostała, nieskalana audiofilią część społeczeństwa zwróci uwagę na niebanalny projekt i nader wysoki współczynnik akceptacji u płci pięknej.

Z premedytacją już w pierwszym akapicie wspomniałem o ponadprzeciętnej urodzie zestawu Pre-amp One i Power-amp One, który w dalszej części artykułu pozwolę sobie nazywać "jedynkami" ("one" po angielsku oznacza jeden), gdyż nie co dzień spotyka się urządzenia zaprojektowane z takim smakiem i tak precyzyjnie wykonane.

Abstrahując od pułapów cenowych, w jakich się poruszamy, część konstruktorów uparcie hołduje zasadzie "nieważne jak wygląda, ważne jak gra". Co prawda w tym szaleństwie jest metoda, jednak jeśli nie mamy natury samotnika i posiadamy choćby śladowe poczucie estetyki, o wyczulonej na tym punkcie partnerce nawet nie wspominając, to zakup urządzenia wyglądającego jakby dopiero co opuściło warsztaty ZPT dla niezbyt uzdolnionej młodzieży nie zawsze jest rozsądnym posunięciem. Całe szczęście Alex Vitus postanowił zagospodarować całkiem pokaźną niszę i, jeśli mnie pamięć nie myli, od tegorocznej edycji monachijskiej wystawy High End sukcesywnie zbierał opinie o prezentowanych egzemplarzach demonstracyjnych przedwzmacniacza Pre-amp One i stereofonicznej końcówce mocy Power-amp One. Lekki (jedynie) pod względem optycznym design, odwołujące się do nowoczesności akcenty w postaci czytelnych i szalenie wygodnych w użyciu dotykowych wyświetlaczy oraz możliwość wyboru pomiędzy czarnym i białym lakierem (obie wersje w satynie) spotykał się z dużym zainteresowaniem ze strony słuchaczy.

Budowa i funkcjonalność

Całe szczęście dbałość o detale nie skupiła się jedynie na aparycji, a zdobyte w ojcowskim przedsiębiorstwie doświadczenie pozwoliło opracować równie ambitne rozwiązania techniczne odpowiedzialne za brzmienie. Aleks walkę z drganiami wygrał niemalże na starcie, decydując się na masywne, aluminiowe bloki, w których na obrabiarkach CNC wycięto komory dedykowane zarówno poszczególnym płytkom drukowanym, jak i solidnym, toroidalnym trafom. Po odkręceniu masywnych płyt spodnich, stanowiących bazę dla podklejonych miękkim filcem toczonych nóżek, od razu widać, że podobnie jak w elektronice Vitusa, tak i Alluxity za punkt honoru postawiło sobie zapewnienie możliwie najwyższego komfortu energetycznego swoim układom. Co ciekawe, lakoniczność w dostarczonych przez producenta materiałach informacyjnych wydaje się zbyt daleko idącą skromnością, gdyż większość konkurencji z powodzeniem do takich projektów dorobiłaby odpowiednio rozbuchaną otoczkę marketingową. Za to Aleks Vitus z nieśmiałym uśmiechem informuje, że w przedwzmacniaczu regulację głośności oparto na precyzyjnej drabince rezystorowej, a moc końcówki podwaja się przy obciążeniu 4 oraz 2?. Powyższe daje wyobrażenie zarówno o wydajności prądowej, jak i potencjale mocy drzemiącym w ponad 40-kilogramowej bryle "jedynki". Jeśli chodzi o bardziej szczegółowe opisy obu bohaterów niniejszej recenzji, to pozwolę sobie na pewne uproszczenie i przynajmniej, jeśli chodzi o fronty, to powiem tylko, że są po prostu bliźniacze. Jedyną różnicę widać dopiero po włączeniu urządzeń, gdyż o ile w końcówce dokonujemy jedynie wyboru pomiędzy wejściami RCA i XLR, to już w przedwzmacniaczu dochodzi jeszcze selekcja źródła i umiejscowiony w centrum "kadru" nader czytelny poziom głośności. Oczywiście intensywność wyświetlaczy można regulować, lecz nawet podczas wieczorno-nocnych odsłuchów w niemalże całkowicie zaciemnionym pomieszczeniu nie miałem najmniejszych zastrzeżeń co do ich zbyt entuzjastycznej jaskrawości.

Za to ściany tylne, w porównaniu z minimalizmem frontów, stanowią istną orgię audiofilskiego fetyszyzmu (dla osób postronnych powyższy zwrot nie jest pejoratywny, a tym bardziej obraźliwy). W przedwzmacniaczu linię podziału wyznacza trójbolcowe, zintegrowane z bezpiecznikiem i włącznikiem głównym gniazdo zasilające IEC. Z premedytacją nie wspomniałem o osi symetrii, gdyż układ solidnych, a co najważniejsze szeroko rozstawionych furutechowskich gniazd RCA i XLR symetryczny nie jest. Powodem jest zastosowanie dokładnie, powtarzam dokładnie takich samych płytek dla lewego i prawego kanału, a nie, jak to się zwykle robi, lustrzanych odbić. Warto pamiętać o powyższym drobiazgu, gdyż zbyt niefrasobliwie podłączając do Pre-amp One okablowanie, można niechcący pomylić wyjście z wejściem.

W końcówce Power-amp One żadnych ekstrawagancji nie odkryłem i tym razem spokojnie możemy mówić o pełnej symetrii, jakiej podporządkowano układ wejść oraz zgrabnych, a zarazem solidnych terminali głośnikowych Furutecha.

Brzmienie

Choć zarówno Alex, jak i Hans Ole Vitus z uporem godnym podziwu powtarzają, że niniejszy zestaw jest propozycją typowo lifestyle?ową, postanowiłem, że wykażę się daleko posuniętą niesubordynacją, a nawet zaprzaństwem (zupełnie nie wiem, skąd u mnie takie słownictwo) i potraktuję combo Alluxity z surowością właściwą dla urządzeń z górnej półki, czyli poważnego high-endu.

Wiedząc, że urządzenia zanim do mnie trafiły, były już skutecznie wygrzane, uznałem, iż szkoda czasu na dodatkowe "puste przebiegi" i korzystając z rozpoczynającego się właśnie weekendu, od razu przygotowałem pokaźną playlistę. Oczywiście odnalazłem w sobie śladowe pokłady przyzwoitości i poczekałem kilkadziesiąt minut, aż końcówka osiągnie przyjemną w dotyku temperaturę, która – jak się miało później okazać – była stała niezależnie od trybu i czasu pracy urządzenia. Album "Hail to the King" Avenged Sevenfold, który początkowo miał stanowić jedynie rozbiegówkę do dalszych odsłuchów, nie dość, że przykuł mnie do kanapy, to jeszcze spowodował, że pomimo znacznych już ubytków w "sierści" szczerze zatęskniłem za długimi włosami, którymi z wielką chęcią bym sobie pomachał, wtórując M. Shadowsowi. Ostre, gitarowe riffy i stanowiący fenomenalnie motoryczną podstawę dialog perkusji z gitarą basową wgniatały w kanapę nie tyle masując, co spuszczając tęgi łomot moim trzewiom. Możliwe, że chwilowo "troszeczkę" przesadziłem z głośnością, ale duński zestaw wyraźnie dał do zrozumienia, że nie zamierza brać jeńców i prędzej to ja ogłuchnę, albo do drzwi zapuka dzielnicowy, niż on skapituluje. Jednak gdyby nie potężny ładunek emocjonalny, jaki był w stanie przekazać Alluxity, można byłoby mówić o nic nieniosącym ze sobą łomocie, jaki równie dobrze można uzyskać podczas wyburzania ścian działowych, a tutaj czuć było zapach smoły i siarki, bądź jak kto woli zapach topiącego się w kalifornijskim słońcu asfaltu. Była niemalże koncertowa energia, czysto rockowy, ludzki "fun" i to pomimo dalekiej od referencji jakości materiału źródłowego. Precyzja, natychmiastowość i wręcz organiczna spójność dźwięku skłoniły mnie do lekkiego ucywilizowania i prób poszukiwania finezji oraz wyciszenia. Tak drastyczna zmiana repertuaru miała też drugie, dość racjonalne podłoże. Miała zweryfikować, czy ten zestaw brylujący w heavy metalowych klimatach i czujący się jak ryba w wodzie wszędzie tam, gdzie trzeba mocno przyłoić, nie okaże się zbyt narowisty na nieśpiesznych tempach i tzw. grze ciszą. Krótko mówiąc, czy Alluxity nie będzie przypominać rasowego muscle-car?a wlokącego się w korku w piątkowe popołudnie na jednej z warszawskich wylotówek. Nie chcąc jednak doznać zbyt silnego szoku, sięgnąłem po leniwie funkowy album "The Soul Sessions" Joss Stone. Blisko "zdjęty" wokal, pulsujący, aż chciałoby się napisać "tłuściutki" bas pomimo ewidentnego pogrubienia (przez realizatora) nie wykazywał najmniejszych tendencji do dudnienia czy też nienadążania za resztą pasma. Namacalność brył oraz soczystość barw przywodziły na myśl najlepsze konstrukcje lampowe i jedynie od czasu do czasu dochodząca do głosu "muskulatura" amplifikacji przypominała, że gramy z krzemu, a nie rozżarzonych baniek.

Skoro jednak postanowiłem sprawdzić "jedynki" na materiale, gdzie właśnie słabowite triody potrafią zdeklasować konkurencję, nie było innego wyjścia, jak włączyć takie perełki, jak "Georg Friedrich Händel – Bad Guys" w wykonaniu Xaviera Sabaty i "Beata Vergine: Motets in the Virgin from Rome and Venice" Philippe Jaroussky?ego. O ile pierwsza pozycja pozwala popuścić wodze fantazji, wsłuchując się w arie operowych "przyjemniaczków", o tyle przy "Stabat Mater dolorosa" nawet nadpobudliwe nastolatki potrafiły popaść w zadumę. Tak też było i tym razem. Słodycz, gładkość i eteryczność głosu kontratenora zachwycała połączeniem niesamowitej precyzji z naturalnym pięknem barokowych motetów. Kontynuując niespieszny spacer po jakże kojącej me skołatane nerwy krainie łagodności, nie mogłem odmówić sobie przyjemności przesłuchania uznawanych przez co poniektórych ortodoksów za profanację "'Round M: Monteverdi Meets Jazz" Roberty Mameli. Rozpoczynający ten niezwykły album "Lamento della ninfa" od pierwszych taktów może zniechęcić. Powodem jest nieco zbyt brzęcząca partia klawesynu, jednak dzięki Alluxity precyzyjnie rozstawione na scenie instrumentarium nie próbowało odwrócić uwagi słuchaczy od charyzmatycznej wokalistki. Chropowatość saksofonu wyśmienicie kontrastowała z jedwabistym sopranem, dzięki czemu ten swoisty dialog łączył z pozoru różne światy jazzu i klasyki w jedną, spójną całość.

Na zakończenie zostawiłem jednak "cr?me de la cr?me" symfoniki – "Rhapsodies" Stokowskiego. Gwałtowne skoki dynamiki, czytelność dalszych planów i takie "drobiazgi", jak prawidłowe umiejscowienie na scenie np. trójkąta pozwalały w pełni docenić możliwości testowanego zestawu. Wielka orkiestra pozostała wielką i nawet po przeskalowaniu jej "gabarytu" do zastanych warunków lokalowych nie miałem wrażenia obserwowania spektaklu, koncertu, w którym szalony realizator postanowił uszczęśliwić "widzów" dopiero co opanowaną techniką tilt-shift.

Skrótowo rzecz ujmując, spokojnie można byłoby napisać, że Alluxity Pre-amp One i Power-amp One stanowią świetnie zgrany duet robiący z pozoru niewiele, bo "tylko" grający muzykę. Jak się jednak wielokrotnie zdążyłem przekonać, powyższa zdolność wcale nie jest taka prosta i oczywista. Bardzo często granie muzyki mylone jest z beznamiętnym odtwarzaniem dźwięków, a Alluxity tego błędu nie popełnia. Potrafi połączyć naturalną detaliczność z zaskakującą, jak na swoje gabaryty, mocą i to wszystko spiąć soczystymi barwami oraz holograficzną namacalnością.

To moim zdaniem jeden z najciekawszych debiutów mijającego roku. Wszyscy, którzy odwiedzili tegoroczną wystawę Audio Show, mieli możliwość tych urządzeń posłuchać i osobiście zweryfikować powyższe spostrzeżenia.

Werdykt: Alluxity Pre-Amp One + Power-Amp One

★★★★★ Dzięki swojej wysokiej mocy może napędzić większość kolumn dostępnych na rynku i zapewnić jakość dźwięku zdolną zestresować niejedną legendę high-endu