Meitner MA-1

Meitner MA-1

Testujemy przetwornik cyfrowo-analogowy Eda Meitnera firmowany jego nazwiskiem, oznaczony symbolem MA-1

  • Data: 2014-04-16

Zwykle staramy się testować nowości, ale czasami warto zrobić wyjątek dla urządzenia, które na rynku funkcjonuje już od jakiegoś czasu i sprawdza się świetnie. Wielu audiofilów kojarzy Edmunda Meitnera z firmą EMM Labs i są to jak najbardziej dobre skojarzenia. Warto jednak pamiętać, że wcześniej Ed związany był z kilkoma innymi firmami, a swoją karierę zaczynał, budując instrumenty pomiarowe i konsole dla studiów nagraniowych. Choć EMM Labs jest ciągle w świetnej formie, to jednak Meitner zdecydował się wypuścić na rynek urządzenia firmowane swoim nazwiskiem, które oczywiście korzystają z wielu rozwiązań opracowanych dla EMM Labs, ale kosztują znacznie mniej. Aby to osiągnąć, na pewno trzeba było poczynić pewne oszczędności, ale konkretów Ed Meitner nie podaje. Wiadomo natomiast, że nie zostały one uzyskane poprzez przeniesienie produkcji do Azji, bo urządzenia tej marki, podobnie jak i EMM Labs, powstają w Kanadzie. Gdy tylko pojawiła się informacja, że na rynek trafią urządzenia marki Meitner, wszyscy od razu wiedzieli, że to nazwisko gwarantuje dźwięk odpowiednio wysokiej klasy. Recenzowany przetwornik był pierwszym produktem, który pojawił się na rynku, kolejnym był odtwarzacz CD z wejściami cyfrowymi, oznaczony symbolem MA-2. I oba zrobiły sporo (pozytywnego) zamieszania na rynku, czego można się było spodziewać, znając wcześniejsze dokonania ich konstruktora.

Wykonanie

MA-1 nie należy do urządzeń powalających swoim wyglądem – powiedziałbym, że projekt obudowy jest dziełem inżyniera, a nie specjalisty od designu. Wprawdzie nie ma się do czego przyczepić, ale powodów do zachwytu też jest niewiele. Do testu otrzymaliśmy urządzenie w kolorze czarnym, acz dostępna jest także wersja srebrna. Na solidnym, grubym froncie po lewej stronie umieszczono srebrny włącznik, a na środku sześć kolejnych przycisków służących do wyboru jednego z sześciu wejść cyfrowych. Nad każdym z nich znajduje się niebieska dioda informująca o bieżącym wyborze. Pod przyciskami, w dwóch grupach, umieszczono kolejne sześć diod (44, 88 i 176 w jednej i 48, 96 i 192kHz w drugiej) wskazujących częstotliwość próbkowania sygnału dostarczanego do DAC-a. Z tyłu umieszczono gniazdo zasilania, a zaraz obok główny włącznik. Do dyspozycji mamy sześć wejść cyfrowych – dwa Toslink, dwa koaksjalne (nie ma BNC) oraz po jednym AES/EBU i USB (asynchroniczne). Są jeszcze wyjścia analogowe zbalansowane (XLR) oraz niezbalansowane (RCA). Ilość i rozmaitość wejść cyfrowych czyni więc z MA-1 bardzo uniwersalne urządzenie, które może stać się sercem nie tylko systemu audio, ale i audio-video. Wewnątrz układ elektroniczny rozplanowano na trzech płytkach drukowanych, umieszczonych jedna nad drugą. Na jednej znajduje się układ obsługujący sygnały wejściowe, na drugiej układy logiki z sercem w postaci układu FPGA, XilinX Spartan, a na trzeciej przetworniki D/A oraz układ wyjściowy. Z boku znajduje się uniwersalny zasilacz impulsowy (ekranowany, zamknięty w metalowej puszce), pozwalający, z uwagi na szeroki zakres akceptowanego napięcia zasilania, używać MA-1 w dowolnym miejscu na świecie. Za wejście USB odpowiada znany układ XMOS-a, który umożliwia odtwarzanie plików o rozdzielczości do 24 bitów i 192kHz. Jak zwykle użytkownicy komputerów PC zmuszeni są do instalacji sterowników, czego "makowcy" robić nie muszą. Wszystkie wejścia cyfrowe są izolowane transformatorami pulsowymi, wszystkie, także optyczne, akceptują sygnał o rozdzielczości do 24/192. Jak wspomniałem wcześniej, Ed Meitner wykorzystał w swoim DAC-u kilka autorskich rozwiązań, stosowanych także w przetwornikach EMM Labs. Jednym z nich jest układ MFAST (Meitner Frequency Aquisition System), który buforuje sygnał dostarczony dowolnym wejściem i całkowicie likwiduje jitter. Kolejny układ to tzw. MDAT (Meitner Digital Audio Translator), który upsampluje sygnał dostarczany do DAC-a do postaci 1-bitowego DSD (DSD128, czyli 5,6 MHz). Idąc dalej, kości DAC-a to również autorskie chipy Meitnera, zwane MDAC, pracujące w 1-bitowej domenie DSD, których zastosowano dwa (po jednym na kanał) i które pracują w trybie różnicowym. Nie zabrakło tu także wysokiej klasy zegara taktującego MCLK Meitnera, który umieszczono pośrodku między oboma chipami DAC-a. Słowem wykorzystano wiele rozwiązań opracowanych dla sporo droższych urządzeń marki EMM Labs, ale zaoferowano je w znacząco niższej, choć przecież nadal bynajmniej nie niskiej, cenie. MA-1 wyposażono w niewielkiego pilota (wielkości karty kredytowej), którego funkcjonalność ogranicza się do wyboru źródeł, acz de facto to jedyne, co można faktycznie tu wybierać. Nie ma możliwości wyboru różnych filtrów czy zmiany fazy, co moim zdaniem jest całkiem rozsądne, bo z praktyki wiem, że rozwiązania takie, zamiast być użyteczne, wiele osób zbijają z tropu.

MA-1 to konwerter cyfrowo-analogowy i nic więcej – to taka nutka tradycjonalizmu w jednym z nowocześniejszych urządzeń na rynku.

Jakość brzmienia

Głównym źródłem cyfrowym w moim systemie jest dedykowany PC, pozbawiony jakichkolwiek części ruchomych, z procesorem Intel i5, 8 GB RAM-u, Windowsem 8.1, JRiverem 18 i Jplayem 5.1 zainstalowanymi na dysku SSD. Całą bibliotekę plików przechowuję na NAS-ie, a do komputera wysyłam za pośrednictwem domowej sieci (kablowej). Kolejnym elementem jest znakomity konwerter USB Berkeley Audio Design (w skrócie Bada Alpha) zrecenzowany w numerze 11/2013. W przypadku Meitnera MA-1 ten właśnie setup służył mi za źródło, z którego sygnał dostarczałem kablem AES/EBU do stosownego wejścia DAC-a. Drugą wykorzystywaną opcją było podłączenie portu USB komputera bezpośrednio do stosownego wejścia przetwornika. Wydawałoby się, że łatwo będzie dokonać porównań między tym, co pokazuje wejście AES/EBU a USB, tyle że Meitner używa tego samego, acz w nowszej odmianie, sterownika dla Windowsów dla wejścia USB, a jego zainstalowanie wymagało odinstalowania sterownika Bady. A z kolei żeby używać Bady, trzeba było zacząć od odinstalowania sterownika kanadyjskiego DAC-a i tak w kółko. Ponieważ nasz ukochany Microsoft "poprawił" Windowsa 8.1 w porównaniu z wersją 8.0, operacja ta za każdym razem była małym koszmarem, skutecznie wybijającym mnie z "porównawczego trybu odsłuchowego". Tak czy owak, na ile udało mi się dokonać porównań, wykorzystując także przez chwilę wybitny transport CD Jadisa (zrecenzowany w numerze 12/2013), mogę potwierdzić, iż prawdą jest stwierdzenie producenta, że dzięki zastosowanym przez niego rozwiązaniom źródło sygnału ma bardzo małe znaczenie. Oczywiście posiadacz Meitnera nie będzie zainteresowany zakupem Bady Alpha, ale sam (nieco korespondencyjny) pojedynek przeprowadzałem z ciekawości, bo na dziś jeszcze nie miałem w domu DAC-a, który z wejścia USB zagrałby lepiej niż w sytuacji, gdy między nim a komputerem znajdował się konwerter Berkeleya. Testowany przetwornik jest pierwszym, który Badzie absolutnie nie ustępował, mając jedną przewagę, a mianowicie możliwość odtwarzania plików DSD64. A właściwie miał jeszcze drugą – podłączanie jakichkolwiek źródeł do wejść innych niż USB (a więc i Bady Alpha do wejścia AES/EBU, czy koaksjala) skutkowało może sekundowym opóźnieniem pojawienia się muzyki w głośnikach, które to opóźnienie przy bezpośrednim połączeniu z komputerem nie występowało. Nie czuję się na siłach wnikać w wyjaśnienie tego zjawiska, po prostu stwierdzam fakt i wiem, że nie jestem pierwszym, który to zauważył.

Do rzeczy jednakże, czyli do brzmienia. Otóż mimo iż sporo dobrego o tym urządzeniu słyszałem i czytałem, pierwszy kontakt nie powalił mnie na kolana, że tak to sobie pozwolę ująć. Dźwięk równy (czyli bez faworyzowania jakichkolwiek części pasma), detaliczny, otwarty, bez żadnych ewidentnych wad – to wszystko prawda, ale nie było efektu "wow!", nie zostałem wciągnięty momentalnie w świat muzyki, co zdarzało mi się w przypadku dobrych urządzeń, których wolę słuchać, niż je recenzować. Pytanie brzmiało, dlaczego tym razem tak się nie stało? Im dłużej słuchałem (a MA-1 miałem do dyspozycji przez blisko 2 miesiące), tym większy szacunek miałem dla możliwości tego urządzenia, tym bardziej mi się podobało i tym bardziej nabierałem przekonania, że brak natychmiastowego zachwytu nie wziął się z jakichkolwiek problemów z dźwiękiem, tylko raczej z pewnej odmienności między prezentacją Meitnera, a niemal wszystkim, czego do tej pory słuchałem. Zwykle bowiem w przypadku urządzeń cyfrowych tak naprawdę ową "cyfrę" słychać. To już nie są czasy, gdy cyfrowe odtwarzacze (wówczas głównie CD) siały ostrą, a przynajmniej chropowatą górą – z tym już sobie poradzono. Drogie odtwarzacze oraz dobre DAC-i pozbyły się już tej wady, bo nauczono się walczyć z jitterem. Niemniej większość z nich brzmi dość sterylnie, analitycznie, czasem sucho – nie wnikam, czy to dobrze, czy źle, na to każdy użytkownik musi sobie odpowiedzieć sam, ale po tym właśnie zwykle można poznać, że słucha się urządzenia cyfrowego. W tańszych urządzeniach delikatnie "dopala" się średnicę, zaokrągla górę i problem właściwie znika, choć kosztem nieco gorszej rozdzielczości i selektywności, transparentności, a czasem również detaliczności. Można to rozwiązać jeszcze inaczej, co pokazał niedawno testowany przeze mnie dzielony odtwarzacz Jadisa – lampy na pokładzie nie pozwalają, by dźwięk był suchy czy sterylny, może i też odrobinę "dopalają" średnicę, ale nie wiąże się to z negatywnymi skutkami wymienionymi powyżej. Czy można osiągnąć podobny efekt bez użycia baniek próżniowych? Ed Meitner pokazuje, że tak.

Ujmując rzecz krótko – to, co może nawet podświadomie nie pozwalało mi się skupić całkowicie na muzyce, to nie była kwestia tego, co słyszałem, ale raczej czego nie słyszałem – oznak "cyfrowości" brzmienia. Zasadniczo nie jestem zwolennikiem ślepych testów, ale w tym wypadku chyba lepiej byłoby, gdybym nie wiedział, czego słucham, bo skupiłbym się na słuchaniu muzyki, a nie szukaniu dziury w całym. MA-1 okazał się bowiem znakomitym źródłem cyfrowym i to niezależnie od tego, co było źródłem sygnału i przez które wejście był on dostarczany. W przypadku Bada Alpha producent zaleca wykorzystywanie wyjścia AES/EBU sugerując, że daje to lepsze rezultaty niż wyjście BNC, co zwykle się potwierdza, choć moim zdaniem różnica nie jest wielka. Tymczasem gdy służyła ona za źródło dla Meitnera, nie miało znaczenia, czy używałem koaksjala, czy AES/EBU – na moje ucho grało to tak samo. Podobnie jak przy próbach z kosmicznym transportem CD Jadisa – Calliope, który także podłączałem na dwa sposoby, co dawało identyczne rezultaty soniczne. Także i komputer podłączony bezpośrednio do wejścia USB testowanego przetwornika grał znakomicie, nie ustępując w niczym pozostałym źródłom. Różnice w brzmieniu może i były, ale naprawdę niewielkie, więc właściwie można je pominąć, co pozwolę sobie zrobić, skupiając się na brzmieniu jako takim.

Prezentację MA-1 nie sposób nazwać inaczej jak bardzo spokojną, w sensie pozbawioną śladów jakiejkolwiek nerwowości. Dźwięk jest bardzo gładki i spójny, a duchowe pokrewieństwo z konstrukcjami lampowymi można wywieść z nadzwyczajnie płynnej prezentacji. Ów spokój nie ma nic wspólnego z ograniczeniem dynamiki, bo ta jest znakomita i to zarówno gdy przychodzi do pokazania wielkiego forte orkiestry, jak i mikrodynamiki na poziomie poszczególnych instrumentów, czy oddania skoków dynamiki (choćby w IX Beethovena pod Boehmem). Wybitną rozdzielczość i selektywność także najlepiej słychać na dobrych nagraniach dużej klasyki, gdzie każdy meloman doceni możliwość wyboru, czy skupia się na głównym wątku, orkiestrze jako całości, czy może chce śledzić poboczne linie melodyczne, czy grupy instrumentów, a tym bardziej solistów. Gdy dodamy do tego tzw. czarne tło, czyli brak szumów, zakłóceń, których niby nie słychać, a w praktyce, jeśli one występują, utrudniają odbiór muzyki, zwłaszcza na poziomie mikrodetali, to powstaje niezwykle klarowny, świetnie poukładany w przestrzeni obraz tego, co się dzieje na scenie. Wśród odsłuchiwanych płyt nie mogło zabraknąć mojej ukochanej "Carmen" z Leontyną Price pod Karajanem. To liczące sobie kilkadziesiąt lat nagranie zostało zrealizowane w absolutnie niepowtarzalny, fantastyczny sposób, dając słuchaczom wrażenie tak niezwykłego realizmu, że gdy śpiewacy przemieszczają się po scenie, obraca się za nimi głową. Uchwycono także ogromną głębię sceny, dzięki czemu bez trudu można także śledzić chóry maszerujące hen daleko z tyłu sceny i podkreślam tu "maszerowanie", czyli przemieszczanie się w trakcie śpiewu. Zachęcony tak udanym oddaniem przestrzeni tego nagrania, sięgnąłem po jeden z kolejnych testowych albumów – "7 ostatnich słów Chrystusa na krzyżu" Haydna pod Savallem. Tu ogromną rolę w tworzeniu klimatu nagrania odgrywają dwie rzeczy – to, jak dźwięk rozchodzi się po ogromnej przestrzeni kościoła, w którym dokonano nagraniach, oraz umiejętność zbudowania wrażenia przebywania w tej ogromnej przestrzeni. Zwykle najlepiej wypada to na urządzeniach lampowych, ale tym razem nie potrafiłem wskazać niczego, w czym Meitner byłby gorszy. Świetnie było "widać" kolejne odbicia dźwięków wędrujących po pustych ścianach coraz dalej i dalej. No i to niesamowite wrażenie ogromu otaczającej mnie przestrzeni i potęgi samej muzyki, sprawiającej, że człowiek czuje się bardzo malutki. Idąc dalej tym tropem, sięgnąłem po znakomite nagranie Arne Domnerusa "Antiphone Blues", które także zrealizowano w kościele, ale tym razem mamy tu tylko dwa instrumenty – saksofon Arne i potężne organy. Już sam pomysł zestawienia tych dwóch instrumentów był niezwykły, a gdy do tego dodać najwyższą jakość realizacji nagrania, otrzymujemy coś wyjątkowego – płytę, której znakomicie się słucha, ale i która może służyć do testowania sprzętu. Primo – potęga organów, niskie zejścia, czasem w postaci ledwie słyszalnych, ale doskonale odczuwalnych pomruków – tak, to test przede wszystkim dla wzmacniacza i kolumn, ale jeśli źródło tego właściwie nie pokaże, to reszta systemu nie jest w stanie. Po drugie – pokazanie interakcji między dwoma tak bardzo różniącymi się potęgą brzmienia instrumentami jest także wielką sztuką, z którą Meitner poradził sobie "śpiewająco". Z jednej strony mamy doskonałą separację pozwalającą bez trudu śledzić wybrany instrument, z drugiej strony interakcja między tymi instrumentami jest także doskonale słyszalna, tworząc niezwykły klimat tego nagrania. Po trzecie – kwestia pokazania tego wszystkiego w przestrzeni kościoła, pokazania charakterystycznej akustyki – i znowu prezentacja była bardzo przekonująca, bo przestrzeń kościoła, choć oddana w pewnej skali, i tak była znacznie większa niż mój pokój, między innymi dlatego, że dźwięk organów dochodził do mnie ewidentnie z góry.

Dni spędzone z akustycznym jazzem i wokalami były przygodą samą w sobie. Przy tego typu muzyce jeszcze wyraźniej słychać było naturalność prezentacji oferowaną przez to urządzenie. Składało się na to wiele elementów. Jednym z nich było choćby budowanie wrażenia uczestnictwa w danym wydarzeniu – mówię tu zwłaszcza o dobrze zrealizowanych nagraniach koncertowych, jak choćby "Jazz at the Pawnshop" Arne Domnerusa czy "Friday Night in San Francisco" Al di Meoli, Paco de Lucii i Johna McLaughlina. W tym pierwszym przypadku niezwykle oddana została atmosfera niezbyt wielkiego klubu, w którym publiczność, zwłaszcza na początku, zajmowała się konsumpcją, by już po kilku minutach świetnego grania skupić się na muzyce i ewidentnie dobrze się bawić.

Znając płytę niemal na pamięć, doskonale wiedziałem, w którym momencie zadzwoni telefon, wywołując salwę śmiechu, a mimo to, gdy zadzwonił, to razem z publicznością rozglądałem się, skąd dochodzi ten dźwięk. Sztuką jest tak precyzyjne pokazanie poszczególnych muzyków i ich instrumentów stłoczonych na niewielkiej scenie. A tu każdy z nich miał swoją wielkość, trójwymiarowy, realistyczny kształt, a znakomita gradacja planów pokazywała ich umiejscowienie nie tylko w szerokości, ale i w głębokości sceny. Także i brzmienie poszczególnych instrumentów trudno nazwać inaczej niż naturalnym – znakomity, dźwięczny ksylofon zachwycał niczym z płyty winylowej, klarnet czarował swoim brzmieniem, nie pozwalając się choć na chwilę oderwać od słuchania. Wiem, że różne osoby mają różne zdanie na ten temat, w moich jednakże ustach porównanie prezentacji MA-1 do tego, co potrafią zaoferować gramofony z wysokiej półki, jest najwyższą możliwą pochwałą. Druga z wymienionych płyt – koncert trzech fantastycznych gitarzystów, także dostarczył mi pięknych przeżyć. Jestem wielkim fanem gitary, stąd dla mnie jakiekolwiek źródło, które nie potrafi pokazać tego instrumentu w przekonujący sposób, odpada w przedbiegach. Tu także przydały się świetna selektywność i rozdzielczość Meitnera, które pozwoliły zdefiniować każdą ze znajdujących się w miarę blisko siebie gitar, odróżnić bez trudu muzyków, ich styl grania, a nawet to, który z nich grał palcami, a który piórkiem. Do właściwego oddania brzmienia tego instrumentu niezbędne jest pokazanie prawidłowych proporcji między strunami a pudłem i tu także MA-1 spisał się bezbłędnie, pokazując błyskawiczne szarpnięcie struny, z potem "przejęcie" i podtrzymanie jej drgań przez pudło rezonansowe. Warto podkreślić świetny timing tego przetwornika – przy tak szybkim graniu, tak szybko następujących po sobie szarpnięciach strun jakikolwiek problem z timingiem jest natychmiast słyszalny, psuje płynność i spójność muzyki.

Nagrania wokalne potwierdziły tylko, jak naturalnie brzmiącym urządzeniem jest testowany przetwornik. We wspomnianej już "Carmen" głos Leontyny Price był odpowiednio ciemny, głęboki, mocny i pełen emocji – dokładnie taki, jak powinien być. Nagrania innej mojej osobistej faworytki – Etty James – kipiały wręcz energią. To artystka, która w swych najlepszych czasach śpiewała z sercem na dłoni – ilość i intensywność emocji w jej głosie były niesamowite, co wcale nie tak łatwo jest pokazać. Meitner robił to wybornie, oddając i barwę, i fakturę samego głosu, jak i to, co artystka tymże głosem przekazywała, raz kipiąc wręcz emocjami, raz wyciszając je niemal całkowicie. Wiele innych nagrań świetnych wokalistek i wokalistów potwierdziło te obserwacje – MA-1 prezentuje ludzkie głosy w nadzwyczaj naturalny i namacalny sposób, dając, o ile tylko nagranie na to pozwala, wrażenie obcowania z nimi niemal twarzą w twarz. Klarowność prezentacji pozwoliła nawet wokaliście AC/DC śpiewać w sposób niemal w 100% zrozumiały, co nie zdarza się tak często. A skoro już o AC/DC mowa – z takim mocnym, rockandrollowym graniem kanadyjski przetwornik także nie miał żadnego problemu. Z jednej strony przekazał tony (tak, wiem że właściwszą, ale mniej obrazową jednostką byłyby kilodżule) energii, świetnie trzymał tempo i rytm, powalał dynamiką. Z drugiej strony jasno pokazał, że to nie są audiofilskie nagrania najwyższych lotów, z pewnym spłaszczeniem sceny, z pewną kompresją i brakiem doskonałej klarowności, będącej domeną nagrań audiofilskich, ale przecież nie o doskonałość techniczną w takiej muzyce chodzi, ale o zabawę, o odrobinę szaleństwa, a tych było tu absolutnie dosyć.

Podsumowanie

Przetwornik cyfrowo-analogowy Meitnera MA-1 nie jest urządzeniem, które przy pierwszym kontakcie z nim, robi gigantyczne wrażenie. Nie ma wyglądu, który by to zapewniał, a dźwięk jest na tyle inny od wszystkiego, co większość osób zna, że najpierw człowiek zastanawia się, na czym owa różnica polega, a dopiero potem może się spokojnie oddać kontemplacji tego, co słyszy. Bez dwóch zdań to urządzenie wyjątkowe, zapewne za sprawą autorskich rozwiązań i podejścia do tematu konwersji sygnału Eda Meitnera. Tu sygnał LPCM najpierw konwertowany jest na postać DSD, a dopiero potem "obrabiany". Często konstruktorzy, którzy idą pod prąd ogólnie przyjętych kanonów, robią to nieco na siłę, ot żeby podkreślić odmienność swojego rozwiązania, a nie idą za tym wymierne efekty brzmieniowe. W tym jednak przypadku mamy do czynienia z wyjątkiem od tej reguły – w cenie, która jeszcze nie jest tak szalona, jak w przypadku topowych urządzeń dCsa, MSB czy Trinity, otrzymujemy brzmienie, które bez wahania zaliczam do high-endu i to raczej do górnych jego stref (tak, wiem, że pojęcie high-endu jest po pierwsze nadużywane, po drugie niezbyt precyzyjnie zdefiniowane, ale w tym wypadku uważam jego użycie za w pełni uzasadnione). Nie ma tu żadnych słabych stron – jest spójnie, gładko, detalicznie i transparentnie, rozdzielczo i selektywnie, ale ani przez moment dźwięk nie ociera się nawet o nadmierną analityczność czy o sterylność, które są domeną wielu cyfrowych źródeł, nawet sporo droższych od Meitnera. Mnie osobiście źródło to najbardziej podobało się z wzmacniaczami lampowymi (SET-em Entropy firmy Amare Musica, czy SET-em na 300B firmy Ardento) oraz wzmacniaczami w klasie A – np. produktami Sugdena, ale także z prądowym wzmacniaczem Bakoona. Genialne zestawienie uzyskałem z wzmacniaczem słuchawkowym (w klasie A) Sugdena i moimi Audeze LCD3, ale także z Sennheiserami HD800. Oczywiście wszystko zależy od indywidualnych gustów oraz zasobności kieszeni – bez wątpienia w sporo droższych systemach to nadal będzie rewelacyjne źródło, które na pewno nie będzie ich ograniczało. Świetny produkt!

Werdykt: Meitner MA-1

★★★★★ Pokazuje wszystko, co świetne źródło powinno, nie popadając w przesadną analityczność, sterylność czy suchość brzmienia - to duża sztuka!