Pathos Acoustics In The Groove

Pathos Acoustics In The Groove

Pathos Acoustics to jedna z najbardziej znanych włoskich marek. Za sprawą nowego dystrybutora trafił do nas przedwzmacniacz gramofonowy tej firmy

  • Data: 2016-09-13

Na pytanie "Z czym kojarzy ci się marka Pathos" ja, i pewnie większość z Państwa, odpowiedziałbym, że z atrakcyjnym wyglądem i muzykalnym graniem. Czy to maluchy typu Classic Remix, czy potężne kolosy, jak Adrenalin, czy kosmicznie wyglądający Endorphin – każde z tych urządzeń i właściwie wszystkie inne, które wyszły spod ręki inżynierów Pathosa, wyglądają fantastycznie, w wielu wypadkach łącząc metal z wizytówką włoskich producentów, czyli drewnem. Spośród kilku urządzeń tej marki, których miałem okazję posłuchać, każde oferowało również naturalne, ciepłe (acz nie ocieplone) brzmienie. Dzięki obu tym cechom Pathos należy do moich ulubionych marek. Gdy więc dostałem propozycję odsłuchu najnowszego dzieła włoskich inżynierów, przedwzmacniacza gramofonowego, nie wahałem się ani przez chwilę.

Budowa

Nowy przedwzmacniacz gramofonowy In The Groove (pomimo właściwie tej samej nazwy to inne urządzenie niż oferowane do tej pory) należy do stosunkowo młodej rodziny nieco tańszych urządzeń, w której umieściłbym choćby wzmacniacz słuchawkowy Aurium czy DAC Converto. To urządzenia niewielkich rozmiarów, w aluminiowych obudowach, bez elementów drewnianych, ale nadal fantastycznie wykonanych. Nie inaczej jest w przypadku nowego, dwuelementowego przedwzmacniacza gramofonowego.

Całość wykonano z aluminium. Na froncie samego przedwzmacniacza znalazły się dwa niewielkie pokrętła oraz przycisk włączający urządzenie, któremu towarzyszy mała dioda – pomarańczowa w trybie uśpienia i zielona, gdy phono jest gotowe do pracy. Jedno z pokręteł umożliwia wybór spośród 6 wartości obciążenia (impedancji wejściowej: 56, 100, 220, 470, 1000, 47000Ω), drugie pojemności na wejściu (68, 100, 220pF, 1, 3,3, 10nF). Z tyłu znalazło się wejście RCA z towarzyszącym mu zaciskiem uziemienia, wyjścia: RCA i XLR, gniazdo zasilania oraz małe pokrętło umożliwiające wybór jednego z czterech ustawień wzmocnienia (43, 50, 56, 62dB). W osobnej, niewielkiej, równie eleganckiej co urządzenie główne, aluminiowej obudowie umieszczono zasilacz, który łączy się stosunkowo krótkim kabelkiem z przedwzmacniaczem. W pokrywie phono wygrawerowano logo Pathosa, a przy obu bocznych krawędziach umieszczono po trzy rzędy okrągłych otworków wentylacyjnych, które pełną jednocześnie funkcję ozdobną. Obudowa zasilacza jest bardzo wąska, ale równie głęboka jak samo phono. Kabelek łączący oba urządzenia jest krótki, bo (jak sądzę) producent nie po to wykonał równie porządną obudowę zasilacza, żeby użytkownik chował ją gdzieś za stolikiem. Ustawia się je obok siebie i prezentują się po prostu znakomicie.

Jakość brzmienia

Zacznę nietypowo. Otóż otrzymałem ten przedwzmacniacz gramofonowy niejako przy okazji. Dystrybutor przywoził mi jeden ze wzmacniaczy Pathosa do innej recenzji i zapytał, czy jako "winylowiec" chciałbym również posłuchać nowego phono tej marki. Każde z testowanych do tej pory urządzeń tej włoskiej marki dało mi mnóstwo radości ze słuchania muzyki, więc odpowiedź mogła być tylko jedna. Pan Arek uprzedził mnie jedynie, że urządzenie jest nowe, a więc niewygrzane, bo dopiero dotarło do Polski i nawet on nie miał czasu go jeszcze posłuchać. Jak się okazało, ów przedwzmacniacz gramofonowy mógłby być doskonałym przykładem dla niedowiarków, którzy uważają, że wygrzewanie urządzeń audio to mit. Nowy zagrał bowiem... źle, zamkniętym, płaskim, niemal bezbarwnym dźwiękiem. Nie pozostało mi więc nic innego, jak tylko urządzenie wygrzać, co w przypadku phono nie jest takie proste, bo nie da się ustawić płyty na powtarzanie odtwarzania (nawet gdyby się dało, to oczywiście nie byłby to dobry pomysł ze względu na igłę i samą płytę). Trwało to więc dość długo i odbywało się poza głównym systemem, nie mogłem więc sprawdzać postępów. W końcu uznałem, że wystarczy już tego wygrzewania. Podłączyłem więc phono do głównego systemu i... usłyszałem kompletnie inne urządzenie. Różnica była ogromna! Teraz było to już pełnowartościowe, ciekawe, angażujące granie. Słowem takie, jakiego na podstawie dotychczasowych doświadczeń z urządzeniami tej marki oczekiwałem po produkcie Pathosa.

No dobrze, do rzeczy. Jak gra nowe phono Pathosa? Zestawione z nowym (najtańszym) gramofonem pana Janusza Sikory (na razie cicho, sza – oficjalna premiera nastąpi na Audio Video Show 2016 w listopadzie) z ramieniem i wkładką Kuzmy (Stogi S12 VTA + CAR30) zagrało przede wszystkim... zgodnie z oczekiwaniami – muzykalnie. To granie ciepłe, ale nie ocielone, naturalne, barwne, otwarte, angażujące od pierwszych dźwięków. Tym bardziej, że zacząłem od jednej z płyt legendarnej japońskiej wytwórni Three Blind Mice z fantastycznie nagranym jazzowym trio. Duże wrażenie od początku robiło pięknie zobrazowane rozstawienie instrumentów na dużej scenie. Tak, to tylko trio – perkusja, kontrabas i fortepian. Ale ich ustawienie zarówno w szerokości, jak i w głębokości sceny zostało pokazane wybornie. Fortepian po prawej, na drugim planie. Kontrabas pośrodku, z przodu, i w końcu perkusja najdalej, po lewej stronie, ustawiona jakby prostopadle do słuchacza. Wrażenie trójwymiarowości wykreowanego obrazu potęgowały piękne, długie wybrzmienia. Blachy perkusji, czyściutkie, dźwięczne, miały masę i były naprawdę dobrze zróżnicowane. Uderzenia pałeczek były czyste, mocne, szybkie. Nieco mniej eksponowane były bębny, acz wynikało to z dobrze oddanego stylu grania perkusisty, który wyraźnie starał się być jedynie tłem dla pozostałych muzyków. Kontrabas przyciągał uwagę niskim zejściem, dobrze dociążonym oraz dobrym różnicowaniem pozwalającym docenić ogromne możliwości tego instrumentu. Atak może nie należał do najszybszych, jakie znam, ale faza podtrzymania i wybrzmienia wypadały bardzo dobrze. Równie znakomicie różnicowana była rola fortepianu, który raz grał pierwsze skrzypce, że tak powiem, a raz stawał się jedynie delikatnie plumkającym instrumentem akompaniującym w tle. Gdy zaczynał prowadzić, pokazywał swoje prawdziwe oblicze – potężnie, głęboko brzmiącego instrumentu o ogromnej skali tonalnej i dynamicznej. Pathos nie jest co prawda gigantem dynamiki – tu ustępuje choćby naszemu rodzimemu Sensorowi 2 firmy RCM, ale radzi sobie wystarczająco dobrze w tym zakresie, więc nie należy narzekać. Zwłaszcza, że w zakresie mikrodynamiki prezentuje już naprawdę wysoki poziom, pozwalający słuchaczowi rozkoszować się maestrią doskonałych muzyków wyczyniających cuda ze swoimi instrumentami również na tym właśnie poziomie.

Odsłuchy wielu świetnie wytłoczonych japońskich, ale także amerykańskich wydań pokazały, że pomimo przecież niekosmicznej ceny, Pathos potrafi pokazać bardzo dużo detali takich nagrań, jak to niektórzy nazywają planktonu i zagłębić się w subtelności muzyczne. Te drobniutkie elementy same w sobie nie są może jakoś szczególnie istotne, ale gdy jest ich odpowiednio dużo, są przecież w stanie nakarmić największe walenie... A w audio to one gdzieś tam po cichutku sumują się, składając się w większą całość, która dzięki nim brzmi bardziej autentycznie, realnie, to ona stanowi o różnicy między dobrym a bardzo dobrym brzmieniem. To nie tylko same elementy czysto muzyczne, to także np. palce przesuwające się po strunach, to muzyk mruczący sobie pod nosem czy wystukujący rytm granej muzyki, to możliwość usłyszenia czy i jak dobrze przy nagraniu bawili się sami muzycy, to elementy akustyki pomieszczenia (o ile znajdują się w nagraniu), reakcje publiczności itp. itd. I w tym właśnie zakresie na wielu płytach Pathos pozytywnie mnie zaskakiwał, bo nauczony doświadczeniem, pewnych elementów spodziewam się dopiero po urządzeniach raczej z wyższej półki cenowej. Oczywiście zawsze trafią się jak najbardziej pozytywne wyjątki. Do nich należy wspominany Sensor 2, mój Nibiru czy właśnie odsłuchiwany Pathos.

Nie samym jazzem akustycznym człowiek żyje (choć właściwie czasem tak), więc na talerzu wylądowało kilka płyt ze starym, dobrym rockiem. Zaczęło się od Led Zeppelin. Pathos po raz kolejny pokazał się z dobrej strony, udowadniając, że potrafi wydobyć z siebie wielkie pokłady energii. Zagrał Zeppelinów bez zadęcia, luźno, ale z rozmachem i zębem. Gitara Page'a dawała czadu, lekko przybrudzona (jak należy), ale mocna, momentami agresywna, a Plant "darł" się, jak to tylko on potrafi. Z kolei na Floydach jak zawsze zachwycała gitara Gilmoura, niesamowita przestrzenność efektów wszelakich, z których płyty tej kapeli słyną, a z którymi Pathos poradził sobie bez problemu, otaczając mnie dźwiękami dochodzącymi z wielu kierunków. Gitarą Knopflera i świetnie prowadzonym, mocnym, punktualnym elektrycznym basem ekscytowałem się z kolei na płycie Dire Straits. Każda z tych już dość wiekowych płyt wypadła bardzo dobrze, przy każdej muzyka wciągała mnie natychmiast, kończyny wystukiwały rytm, a głowa kiwała się w takt muzyki. Pathos stawiał bardziej na płynność, swobodę i spójność prezentacji niż na nielimitowane potoki energii i gigantyczną dynamikę, ale w tych ostatnich aspektach spisywał się więcej niż dobrze. Myślę, że poza zatwardziałymi hard-rockowcami reszta byłaby z tej prezentacji zadowolona, ciesząc się tym bezpośrednim kontaktem z muzyką na tyle, by w ogóle zapomnieć o kilku pomniejszych niedoskonałościach.

Włoski przedwzmacniacz nie należy do bezlitosnych katów słabszych nagrań. Przecież rocka nie nagrywa się z audiofilską jakością, takie nagrania najczęściej są dalekie od doskonałości, nawet w przypadku przykładających sporą wagę do tej kwestii Floydów. A jednak nie miało to żadnego znaczenia pomimo oczywistego w tym względzie kontrastu w porównaniu ze słuchanymi bezpośrednio przed nimi japońskimi wydaniami albumów jazzowych. To phono potrafi angażować słuchacza, wyciągać dla niego kwintesencję muzyczną nagrania i na niej skupiać uwagę. Pomaga w tym bardzo dobra czytelność oraz oddanie barwy i faktury wokali – trudno choć nie zanucić znanych sobie kawałków, choć ja częściej zdzierałem gardło niż tylko nuciłem. Nawet gdy sięgnąłem po "czarny album" zespołu Metallica w najlepszym możliwym, czteropłytowym wydaniu (na 45 r.p.m.), które i tak jest dalekie od doskonałości, Pathos skupił się na tym, co najważniejsze – na muzyce, na ponadprzeciętnych umiejętnościach muzyków i czasem dla mnie nieakceptowalnym (nie z racji umiejętności jako takich, ale barwy i sposobu śpiewania) wokalu, do którego w wersji In The Groove tym razem nie miałem żadnych zastrzeżeń.

Równie dobrze wypadały nagrania bluesowe. Szalejący na gitarze Stevie Ray Vaughan zachwycał swoimi umiejętnościami bardzo udanie oddanymi przez testowane urządzenie. Jego granie miało drive, rytm, tę niesamowitą płynność, które nie wszystkie komponenty audio potrafią należycie pokazać. Pathos, choć jak już wspominałem, nie jest demonem szybkości czy dynamiki, potrafił równo, punktualnie prowadzić rytm i tempo, które są istotą bluesa. A że i prezentacja wokali to jego mocna strona, więc czy to wspomniany SRV, czy Muddy Waters, czy wielka Etta James – za każdym razem robiło się z tego wciągające, elektryzujące wręcz momentami widowisko muzyczne.

Nie omieszkałem na koniec zakosztować dużej klasyki – Rimski-Korsakow, Mozart, nawet Mahler. Pathos pokazał, że nie sprawia mu większych problemów granie z rozmachem, swobodą nawet co bardziej gęstych fragmentów. Potrafił "huknąć" gdy trzeba, zagrać z polotem co bardziej fantazyjne pasaże, zadbać o dużą skalę prezentacji i jej właściwe poukładanie. Oczywiście mówiąc o dużej skali, nie mam na myśli niczego porównywalnego z naturalną, a jedynie pewną aproksymację możliwą w domowym systemie. Pathos pokazywał orkiestrę raczej z dość bliska – to nie było słuchanie z 15. rzędu, ale raczej z 5.–6. Dawało to po pierwsze wrażenie dość bliskiego kontaktu z muzyką, a po drugie potęgowało wrażenie... potęgi orkiestry, jej wielkości, dynamiki i mocy. A że przy swoim delikatnie ciepłym graniu Pathos oferuje jednocześnie dość wysoką przejrzystość i detaliczność grania, dobrą rozdzielczość i selektywność, to pozwala słuchaczowi zagłębiać się w poszczególne partie muzyki, przyglądać się wybranym sekcjom czy solistom. Przy kilku operach, których nie omieszkałem również przesłuchać, trudno było nie docenić bardzo dobrej, ekspresyjnej prezentacji wokali. Ciepłe, naturalne, z pięknie pokazaną barwą, z zaznaczoną fakturą, no i w wielu przypadkach zaprezentowane niemal porywająco – opera w całej swojej krasie.

Podsumowanie

Nowy przedwzmacniacz gramofonowy Pathosa wygląda znakomicie, a jakość brzmienia, którą ma do zaoferowania, wcale nie ustępuje wyglądowi. Wszyscy, którzy znają urządzenia tej włoskiej firmy, od pierwszych minut odsłuchu (byle dobrze wygrzanego urządzenia!) poczują się jak w domu. To bowiem nadzwyczaj muzykalna bestyjka, o brzmieniu delikatnie ciepłym, ale detalicznym, przejrzystym. Pięknie buduje scenę, dbając o jej wszystkie trzy wymiary, a do tego dorzuca równie dobre obrazowanie źródeł pozornych. A ponieważ nie zapomina o akustyce nagrań, doskonale oddając akustykę sali, w której dokonano nagrania, potrafi stworzyć przekonujący, angażujący spektakl muzyczny. Tym bardziej, że, jak to u Pathosa, strona emocjonalna każdego nagrania prezentowana jest z wyjątkową dbałością.

Nowy przedwzmacniacz nie jest może mistrzem szybkości czy dynamiki, ale radzi sobie w tych elementach wystarczająco dobrze, by nie miało to negatywnego wpływu na odbiór ani dużej klasyki, ani klasycznego rocka. Dużo w tym graniu energii, jest dobry drive, jest niskie zejście basu i jego dobre różnicowanie, a dorzucając dociążoną (acz nie przesadnie wyeksponowaną) średnicę i czystą, detaliczną górę, dostajemy granie, przy którym pozostaje jedynie dobrze się bawić. Dużym ułatwieniem dla użytkownika są łatwo dostępne pokrętła, którymi dokonuje się ustawień, użyte zamiast mikroprzełączników ulokowanych w wielu przypadkach w trudno dostępnych miejscach (np. na spodzie urządzenia). Ustawień do wyboru mogłoby być więcej, by precyzyjniej dobrać parametry pracy do konkretnej wkładki, ale z drugiej strony jest ich wystarczająco dużo, aby każda wkładka (może poza superniskopoziomowymi MC) zagrała z Pathosem bardzo dobrze.

Werdykt: Pathos Acoustics In The Groove

★★★★★ Świetnie wygląda i w wielu aspektach gra lepiej, niżby się można było spodziewać po jego cenie – czegóż chcieć więcej?