DeVore Fidelity Orangutan 96

DeVore Fidelity Orangutan 96

Wiele osób prędzej czy później docenia uroki słuchania muzyki za pomocą wzmacniaczy lampowych niskich mocy, ale wtedy pojawia się problem odpowiednich kolumn. Amerykańska marka DeVore Fidelity specjalizuje się w takich konstrukcjach, a Orangutan 96 jest jedną z nich

  • Data: 2017-09-05

Od lat jestem wielkim fanem wzmacniaczy lampowych typu Single Ended Triode (SET), czy to z 300B, 2A3, czy np. z 45-tką na pokładzie. Miałem okazję słuchać modeli zarówno za kilka/kilkanaście tysięcy, jak i za setki tysięcy złotych od mało znanych, ale i od największych marek typu Kondo, Air Tight czy Audio Tekne. Właściwie wszystkie SET-y miały pewne wspólne cechy brzmienia, za które się je kocha, albo się ich nie znosi, acz oczywiście prezentacje różniły się klasą. To, co wszystkie te urządzenia miały ze sobą wspólnego, to wysokie wymagania stawiane podłączanym do nich kolumnom. Odpowiednio wysoka skuteczność to jeden z warunków, a przyjazny przebieg impedancji to drugie, jako że wzmacniacze lampowe nie tolerują dobrze dużych spadków impedancji, charakterystycznych dla wielu współczesnych konstrukcji.

Kolumn mogących sprostać takim wymaganiom nie ma więc na rynku zbyt wiele. Najprostszym rozwiązaniem jest pojedynczy, szerokopasmowy przetwornik w obudowie tubowej albo z bas-refleksem. Spójność brzmienia dźwięku płynącego z pojedynczego głośnika jest nie do podrobienia – to coś absolutnie wyjątkowego. Tyle że takie rozwiązania mają swoje wady – przede wszystkim słabsze skraje pasma, które co prawda zawierają jedynie niewielką część informacji muzycznej, ale za to tę dość efektowną, więc braki w tym zakresie są dla wielu osób nie do przyjęcia. Trzeba więc szukać dalej konstrukcji dwu- albo i trójdrożnych. Takie również da się znaleźć na rynku, nawet wśród polskich producentów (choćby hORNS, JAG czy Ardento mają takie w swoich ofertach). W większości wypadków są to jednakże konstrukcje sporych rozmiarów, co także dla części fanów lampowego brzmienia jest nie do przyjęcia.

Amerykańska, niezbyt dobrze znana w Polsce, za to lubiana i szanowana przede wszystkim na swoim rodzimym podwórku firma DeVore Fidelity ma w ofercie propozycje dla osób poszukujących niezbyt dużych kolumn przyjaznych wzmacniaczom lampowym o niskiej mocy, na dodatek dysponujących sporymi wooferami, co daje szansę na uzyskanie wysokiej klasy basu schodzącego naprawdę nisko. W serii Orangutan, bo o niej mowa, dostępne są dwa modele. Konstrukcje to dość specyficzne, swoimi szerokimi frontami nawiązujące bowiem do dawnych czasów. Wielu osobom będą przypominać dobrze znane w Polsce głośniki brytyjskiego Audio Note'a. W ubiegłym roku miałem okazję poznać bliżej model oznaczony liczbą 93 (liczba w nazwie oznacza skuteczność), a teraz mam okazję opisać dla Państwa model 96 (tak, 96dB skuteczności!). Ten pierwszy jest dwudrożną kolumną podłogową, ten drugi, także dwudrożny, jest natomiast dużym monitorem z dedykowanymi podstawkami. W obu wykorzystano 10-calowe woofery z papierową membraną i stożkiem fazowym. Same membrany powstają w małej manufakturze w Europie (producent nie zdradza w której), natomiast reszta głośnika jest produkowana na zamówienie przez Seasa. W testowanym modelu woofery obciążone są dwoma 3-calowymi, głębokimi na 5,5 cala portami bas-refleksu skierowanymi do tyłu. Według producenta porty co prawda są dwa, ale pracują jak jeden i są strojone na 30Hz.

Na górze natomiast pracuje 1-calowa jedwabna kopułka, także produkowana zgodnie ze specyfikacją opracowaną przez Johna DeVore. Umieszczono ją w czymś, co konstruktor określa mianem rozwiązania pośredniego między falowodem a tubą. Zwrotnica to projekt autorski szefa firmy, a wewnętrzne okablowanie zostało dobrane w trakcie żmudnych testów odsłuchowych. Front kolumny, jak już wspomniałem, jest dość szeroki – to nieco ponad 45cm. Głębokość kolumny to ok. 30cm, a wraz z niskimi podstawkami (to rodzaj drewnianej ramy wykonanej z klonu, opartej na czterech krótkich nóżkach) Orangutan 96 ma 90cm wzrostu. Gruby front kolumny, w którym mocowane są przetworniki, został wykonany ze sklejki brzozowej, natomiast pozostała część obudowy z MDF-u o dwóch różnych gęstościach (inną ma tył, a inną ścianki boczne, górna i dolna). Panel z gniazdami głośnikowymi (miedzianymi Cardasa) umieszczono na spodzie kolumny, by nie zaburzać jej estetyki. Pisałem wcześniej, że podstawka to rama na nóżkach – dzięki temu dostęp do zacisków głośnikowych umieszczonych na spodzie kolumny jest możliwy, choć zważywszy, że podstawki są niskie, wymaga pewnej gimnastyki. Dodam jeszcze, że między podstawkami a kolumnami umieściłem, jak niemal zawsze w przypadku głośników podstawkowych, niewielkie kulki z Blu Tacka. Te nie dość, że trzymają kolumny na miejscu, mają także właściwości antywibracyjne i sprawdzają się właściwie zawsze w przypadku kolumn podstawkowych. Wykonanie i wykończenie tych kolumn jest znakomite – naturalny drewniany fornir na froncie prezentuje się doskonale, podobnie jak wykończone na wysoki połysk pozostałe powierzchnie. Nawet wykończenie drewnianych podstawek jest perfekcyjne, dzięki czemu amerykańskie kolumny będą prawdziwą ozdobą każdego pokoju.

Jakość brzmienia

Kolumny miały okazję zagrać u mnie z kilkoma wzmacniaczami, acz po kilku próbach jako główny wybrałem mój modyfikowany SET na lampach 300B Western Electric, Art Audio Symphony II, dysponujący 8W mocy na kanał. Źródłem analogowym był gramofon J.Sikora Basic w wersji MAX z ramionami Schroeder CB i Acoustical Systems Aquilar oraz wkładkami Air Tight PC3 i Acoustical Systems Archon, wspierany fantastycznym phono Ypsilon VPS-100 z firmowym step up-em. Źródłami cyfrowymi były LampizatOr Golden Atlantic i doskonały odtwarzacz CD Accustic Arts Player II mk2. Kolumny stanęły w tym samym miejscu, w którym stoją zwykle moje głośniki, tj. ok. 50cm od ściany za nimi i w sporej odległości od ścian bocznych. Producent podkreśla, że w przeciwieństwie do, na pozór, podobnych kolumn Audio Note'a, Orangutany nie powinny być ustawiane w rogach pokoju. Najlepszy efekt brzmieniowy uzyskałem, skręcając je do środka tak, by grały skierowane bezpośrednio na moje uszy. Jedna uwaga – podstawki pod kolumnami nie mają kolców ani regulowanych nóżek, więc na nierównych podłogach (jak np. moja, drewniana) trzeba zadbać o ich odpowiednią stabilność. W jednym z wywiadów sam konstruktor tłumaczył, że na tych podstawkach kolumny po prostu brzmią najlepiej, a w przypadku problemów z nierówną podłogą należy po prostu podłożyć pod odpowiednią nóżkę kawałek złożonej tekturki, co też uczyniłem z doskonałym skutkiem.

Przesiadka z moich sporo większych, 3-drożnych Ubiqów na Orangutany (na początku grałem z monoblokami Phasemation MA-1000, które dawały radę również moim kolumnom) w pierwszej chwili nieco umniejszyła zalety tych ostatnich za sprawą mniejszej skali dźwięku. To rzecz nie do przeskoczenia, bo każda kolumna ma swoje fizyczne ograniczenia. Im jednakże bardziej zacierało się w mojej pamięci owo pierwsze wrażenie, tym bardziej czułem się "jak u siebie w domu", bo przecież z Orangutanami 93 spędziłem w ubiegłym roku kilka miesięcy. Choć patrząc na te (relatywnie) szerokie fronty, trudno w to uwierzyć, to dobrze ustawione DeVore po prostu znikają z pokoju, pozostawiając słuchacza sam na sam z muzyką. Jedną z pierwszych płyt, których słuchałem, była przygotowana m.in. przez pana Kiuchi w ramach serii Hi-Q (XRCD24) 1 Symfonia Mahlera pod Giulinim. Orangutany zbudowały dużą, w każdym z trzech wymiarów, stabilną scenę, układając wielką orkiestrę symfoniczną w półokręgu za linią kolumn. Świetnie poradziły sobie z budowaniem kolejnych planów, a i dynamika, nawet jeśli nie jest to akurat jedno z najbardziej monumentalnych dzieł tego kompozytora, robiła duże wrażenie. Pokrętło Symphony II nigdy nie powędrowało poza połowę skali głośności, ale przyjazne parametry testowanych kolumn sprawiały, że wystarczało to, by zaskakująco dobrze oddać potęgę i rozmach orkiestry. Orangutany wykazały się również dobrą rozdzielczością i selektywnością. Ta pierwsza cecha dawała mi bardzo dobry wgląd w bogactwo tonalne orkiestry i składających się na nie instrumentów, ta druga umożliwiała śledzenie wybranych sekcji i to bez wysiłku. Kolumny spisały się, zważywszy na ich wielkość, zaskakująco dobrze, oddając zarówno bardziej romantyczny początek, jak i poważniejszą, mającą większy rozmach część główną.

"Jazz at the Pawnshop" to oczywiście zupełnie inny repertuar – to jedno z najlepiej zrealizowanych nagrań jazzowych live (jakie znam). Amerykańskie głośniki zagrały ten krążek w wyjątkowo żywy, zaangażowany sposób. Prezentacja tryskała wręcz energią, jakiej reprodukcjom muzyki, nawet w drogich systemach, często brakuje. Mówię o energii, która umożliwia łatwe odróżnienie nagrania od żywej muzyki – to właśnie ona o tym decyduje. DeVore pięknie pokazały pewien kontrast, tak dobrze uchwycony w tym nagraniu. Z jednej strony mamy bowiem raczej powściągliwie reagującą publiczność, z drugiej doskonale się ze sobą czujących i równie dobrze się bawiących muzyków. A że i grać potrafili wybornie i nagrano to doskonale, testowane kolumny potrafiły to pokazać bez widocznego (słyszalnego) wysiłku. Grały równie swobodnie, jak Arne Domnerus i jego koledzy, pozwalając muzyce płynąć, wibrować i wybrzmiewać. Poszczególne źródła pozorne były dobrze odseparowane od pozostałych, choć przecież muzycy byli dość mocno ścieśnieni na małej scenie. Każde ze źródeł było namacalne, trójwymiarowe, acz bardziej za sprawą wspomnianej masy, wypełnienia niż jakoś szczególnie zaznaczonego konturu. Choć na scenie miejsca za wiele nie było, to każdą wolną przestrzeń wypełniało powietrze, sprawiając, że przekaz był bardzo otwarty, lekki, w sensie braku ograniczeń. Świetnie słyszalna była akustyka pomieszczenia i równie klarownie pokazane były odgłosy płynące ze strony widowni. Mimo że towarzystwo (publiczność) reagowało dość powściągliwie, ja bawiłem się doskonale, chłonąc każdy dźwięk znanej już niemal na pamięć płyty. To swoją drogą jedna z cech naprawdę dobrych systemów – przykuwają uwagę, nawet jeśli dane nagranie znamy już doskonale.

Równie wielką frajdę sprawił mi kolejny koncert odsłuchany z Orangutanami napędzanymi SET-em na lampach 300B. Mowa o bluesowo-rockandrollowym nagraniu Muddy'ego Watersa z gościnnym udziałem Micka Jaggera i gitarzystów Rolling Stones. Ależ na tej płycie się dużo dzieje! Występuje tam przecież kilku fantastycznych gitarzystów (bo oprócz wymienionych jeszcze choćby Buddy Guy), a i popisów wokalnych Watersa, Jaggera i Juniora Wellsa warto posłuchać. Wydawać by się mogło, że te 8 watów z SET-a i niezbyt duże kolumny mogą nie sprostać wyzwaniu w postaci kilku gitar elektrycznych, z towarzyszeniem basu, perkusji i klawiszy. A jednak owe rockandrollowe szaleństwa wypadły na tym zastawie przepysznie. Muzyka miała odpowiedni drive, świetnie prowadzone było tempo i rytm, dobra separacja pozwalała śledzić wybranego spośród przepychających się niemal łokciami na malutkiej scenie gitarzystę, a każdy chciał się popisać swoimi umiejętnościami. Także udział, tym razem bardzo żywiołowej, chicagowskiej publiczności został pokazany w taki sposób, dzięki któremu czułem się pełnoprawnym uczestnikiem tego wyjątkowego wydarzenia.

Na jednym z kolejnych nagrań z tradycyjną, chińską muzyką znakomicie uchwycono popisy tamtejszych bębniarzy. Ten odsłuch potwierdził już ostatecznie, że Orangutany 96 dzielą umiejętność prezentacji szybkiego, zwartego, bardzo dobrze różnicowanego basu z modelem 93. W tym pierwszym to właśnie ta cecha zwracała uwagę większości osób, które ich u mnie słuchały. Testowany obecnie przy odpowiednich nagraniach robi równie duże wrażenie. Zaznaczam, że przy odpowiednich nagraniach, ponieważ nie jest to cecha dominująca tej prezentacji i tam, gdzie bas czy perkusja jedynie towarzyszą innym instrumentom, nie wychodząc ani na moment na pierwszy plan, mało kto zwróci na to uwagę. Gdy jednak weźmie się nagranie z instrumentami perkusyjnymi w roli głównej albo przynajmniej z solowymi popisami bębniarzy czy gitarzystów basowych, można się najpierw mocno zdziwić, a zaraz potem zachwycić tym właśnie aspektem prezentacji. Orangutany 96 robią to bowiem zdecydowanie lepiej niż wiele innych, znanych mi, popularnych obecnie szczupłych, nawet jeśli większych kolumn. I rzecz właśnie nie w jako takiej potędze brzmienia, w jakimś bardzo niskim zejściu czy owym charakterystycznym dla kolumn z bas-refleksem przeciąganiem tworzącym wrażenie potęgi i zejścia basu, tylko w szybkości, natychmiastowości wręcz, zwartości, sprężystości, jaką nieczęsto się słyszy. Duża w tym zasługa wysokiej skuteczności i bardzo przyjaznej impedancji tych kolumn, które po prostu dają wzmacniaczowi, nawet jedynie 8-watowemu, pełną kontrolę nad głośnikami. Odsłuch przeprowadzony z tranzystorowym zestawem pre + końcówka mocy (AudiaFlight FLS1 + ModWright KWA100SE) pokazał, że w DeVore drzemie potencjał jeszcze niższego, acz nadal szybkiego i bardzo dobrze kontrolowanego zejścia basu.

Swoje możliwości w zakresie dynamiki, szybkości i energetyczności grania testowany model potwierdził również w typowo rockowym graniu. Podobnie jak z modelem podłogowym, sięgnąłem w końcu po krążki Led Zeppelin, Pink Floyd, a nawet AC/DC. I znowu muszę napisać, że te nietypowe, może i nieco vintage'owe kolumny dały mi z taką muzyką więcej frajdy niż wiele tzw. nowoczesnych, nawet większych, 3-drożnych modeli. Ta swoboda, ta energia, ten ekscytujący i wciągający sposób prezentacji jako żywo przypominał wrażenia z koncertów. Jasne, że to nie było do końca to – nic nie zastąpi muzyki na żywo i zabawy wśród innych fanów, ale poziom emocji był podobny. Kolumny nie chciały się jakoś gubić przy popisach Jimmiego Page'a, Davida Gilmoura czy Angusa Younga, przy szaleństwach perkusistów czy gitarzystów basowych nawet w najgorętszych momentach. Głosy wokalistów brzmiały czysto (na ile to w tych przypadkach możliwe) i mocno. Całość uzupełniało wspominane już świetne prowadzenie tempa i rytmu. Warto tu zauważyć, że ani mój SET, ani O/96 nie należą do komponentów jakoś szczególnie analitycznych czy eksponujących słabości nagrań, których przecież w nagraniach rockowych zwykle nie brakuje. Dzięki temu np. kompresja czy dość płaskie (poza nagraniami choćby Floydów, gdzie twórcy bawią się efektami przestrzennymi) brzmienie zupełnie nie przeszkadzają w dobrej zabawie. Choć z mojego punktu widzenia rock brzmiał świetnie, nie omieszkałem podłączyć Orangutanów do zestawu z pre Audia Flight FLS1 i moją końcówką mocy Modwright KWA100 SE (słowem czysto tranzystorowe granie). Ubyło nieco ciepła i organiczności 300B, ale nieco bardziej drapieżne, mające więcej pazura granie w takiej muzyce doskonale się sprawdziło.

Na koniec kilka słów jeszcze o prezentacji wokali i (raz jeszcze) muzyki akustycznej. Przy całej tej energetyczności grania, świetnym prowadzeniu tempa i rytmu Orangutany 96 zachwycały wyrafinowaniem, umiejętnością oddania barwy i faktury głosów oraz instrumentów godnych tego, co bardzo dobry SET na triodach 300B ma do zaoferowanie w tym zakresie. Pięknie renderowały trójwymiarowe postaci, na pierwszym planie tak namacalne, tak obecne, że wystarczyło wyciągnąć rękę, by dotknąć Elli Fitzgerald, Etty James, Evy Cassidy itd. Kapitalnie zabrzmiał z winyla "Koncert z Kolonii" Jarreta. Jego fortepian był wielki, ciężki, acz maestro grał na nim z polotem, fantazją, wydobywając z niego ogromną paletę dźwięków. Kontrabas Raya Browna na "Soular Energy" powalał potęgą i szybkością, zachwycał długimi wybrzmieniami. Cudownie naturalnie, chwilami gładko, a potem ostro brzmiały skrzypce Carmignioli na krążku z muzyką Vivaldiego. Również moje ulubione dęciaki – trąbki, saksofony czy puzony na dobrych nagraniach nie dość, że kipiały wprost energią, to jeszcze materializowały się kilka metrów przede mną i wystarczyło zamknąć oczy, by magia tej prezentacji działała w 100%, zabierając mnie na kolejne koncerty. Piękne, ale i klasowe granie!

Podsumowanie

Między odsłuchami Orangutanów O/96 i O/93 minęło trochę za dużo czasu, bym pokusił się o ich szczegółowe porównanie. Charakterem są bardzo podobne – to otwarte, energetyczne, bardzo przestrzenne i wciągające granie. Dźwięk, zwłaszcza z SET-em na 300B, był niezwykle naturalny, wręcz organiczny i przekonujący. Testowany model jest chyba jeszcze nieco bardziej wyrafinowany, przemyca jeszcze więcej informacji w tej nadzwyczajnie spójnej, zwykle gładkiej, ale też czystej i transparentnej prezentacji. Przy dobrych nagraniach koncertowych trafiałem dzięki tym kolumnom wprost na sale koncertowe, przeżywając podobne emocje do tych, których faktycznie doświadczam, będąc uczestnikiem takich wydarzeń. Rodzaj muzyki nie ma właściwie znaczenia. Oczywiście kolumny mają pewne ograniczenia dotyczące przede wszystkim skali prezentacji, bo to w sumie nie tak duże podłogówki, ale i tak radzą sobie świetnie z rockiem czy symfoniką. Instrumenty akustyczne i wokale zachwycają naturalnością i namacalnością, elektryczne natomiast ogromnymi pokładami energii i dynamiki. Słuchanie muzyki z Orangutanów O/96 nigdy nie jest nudne, nawet gdy daną płytę zna się już na pamięć. Można z nimi spędzać wiele godzin i zamiast zmęczenia po każdym krążku natychmiast szuka się kolejnego. Dodam jeszcze, że Orangutany zagrają bardzo dobrze z każdym wzmacniaczem, acz moim zdaniem najwięcej magii będzie pewnie zawsze ze wzmacniaczem lampowym, najlepiej SET-em i to niskiej mocy. Jeśli szukacie głośników do tego typu wzmacniacza, koniecznie posłuchajcie propozycji Johna DeVore. Jeśli macie mocny piec, ale cenicie sobie szybkość, przestrzenność, namacalność i naturalność dźwięku, to też powinniście te kolumny odsłuchać. Są po prostu znakomite i sprawdzą się w każdym wysokiej klasy systemie.

Werdykt: DeVore Fidelity Orangutan 96

★★★★★ Na pozór proste i nieco vintage'owe, pokazują, na czym polega dźwięk z wysokiej półki i to już z kilkuwatowymi wzmacniaczami