HiFiMan Edition X
Słuchawki Edition X powstały dla tych, którzy zakochali się w brzmieniu flagowca (do niedawna) HiFiMana HE-1000, ale oczekiwali przystępniejszej ceny
- Data: 2017-09-05
- Autor: Marek Dyba
Pamiętam czasy pierwszych modeli HiFiMana, które miałem wówczas przyjemność testować. To one właśnie przypomniały mi o (wówczas) zapomnianej technice planarnej. To wtedy zaczął się wyścig między tą marką a Audeze o miano producenta najlepszych planarów, do którego później dołączyły kolejne marki, takie jak Abyss, Oppo czy Mr Speakers. Te pierwsze produkty HiFiMana i Audeze grały znakomicie i to one przekonały mnie tak naprawdę do słuchawek, czego żadne słuchane wcześniej dynamiki nie osiągnęły. Od tego czasu obie marki zdążyły zmienić swoją ofertę, zwłaszcza HiFiMan, który dziś nie oferuje już żadnego modelu, od którego zaczynał podbój rynku. Wówczas topowym modelem były słynne HE-6. Słynne z dwóch powodów – po pierwsze potrafiły znakomicie zagrać, po drugie było to możliwe jedynie z prawdziwą elektrownią, czyli wzmacniaczem słuchawkowym oferującym wysoką moc. Były to bowiem piekielnie trudne do napędzenia nauszniki. Od tego czasu sporo się zmieniło na rynku. Do głosu doszli przede wszystkim użytkownicy mobilni, którzy wymagali, by słuchawki grały świetnie z przenośnymi odtwarzaczami czy nawet telefonami. Oferta zaczęła więc podążać w kierunku nauszników łatwiejszych do napędzenia. Poprzedni flagowiec HiFiMana (poprzedni, bo na rynek trafił już model Susvara), HE-1000, był zdecydowanie łatwiejszy do napędzenia niż wspominane wcześniej HE-6, ale (pomijając nawet cenę wynoszącą blisko 15 tys. złotych) nie na tyle, by stały się hitem wśród mobilnych użytkowników.
Kolejnym ruchem HiFiMana były więc słuchawki Edition X, uproszczona wersja HE-1000 o skuteczności wynoszącej 103dB przy impedancji 25Ω. To oczywiście konstrukcja planarna, która należy do raczej dużych i... otwartych, co ich przydatność w miejscach, za przeproszeniem, publicznych stawia pod znakiem zapytania. Niemniej twórcy od początku reklamowali ten model jako doskonałego partnera dla przenośnych odtwarzaczy. Słuchawki, jak wspomniałem, należą do dużych, tzn. mają spore, owalne muszle, kształtem jak najbardziej przypominające droższy model. Odmienna, czarno-srebrna (choć brzegi muszli nie są do końca czarne) kolorystyka może się podobać, a i jakość wykonania, zwłaszcza w porównaniu z wczesnymi modelami, jest dobra. Świetne wrażenie wizualne robią srebrne, chromowane maskownice w połączeniu z wykończonymi na wysoki połysk obwódkami muszli oraz wygodnymi welurowymi, asymetrycznymi (dla lepszego dopasowania do uszu) padami, których boczne krawędzie wykończono czarną skórą (nie podejmuję się oceniać, czy prawdziwą, czy ekologiczną). Pod metalowym pałąkiem podwieszono skórzany, szeroki pasek od strony głowy wykończony miękkim materiałem, który wraz z dobrze dobranym naciskiem na głowę, wysokiej klasy poduszeczkami i rozsądną masą (zwłaszcza w porównaniu z moimi Audeze LCD3) stanowi o wysokiej wygodzie użytkowania tych słuchawek.
Długi (3m), dość giętki kabel (w zestawie) w szarym oplocie zakończony jest z jednej strony dużym jackiem Neutrika, a z drugiej małymi jackami. W zestawie znajdziemy także drugi, krótszy (1,5m) kabel do współpracy z urządzeniami przenośnymi z wtykiem 3,5mm. Według informacji, którą znalazłem na polskiej stronie HiFiMana, oba wykonane są z monokrystalicznego srebra. To model niższy niż HE-1000, co nie zmienia faktu, że jednak dość drogi, więc brak kabla zbalansowanego i jakiegokolwiek futerału musi dziwić, zwłaszcza zważywszy na duży nacisk, jaki producent położył na mobilność tych słuchawek. Za reprodukcję dźwięku odpowiadają membrany o grubości zaledwie jednego nanometra wywodzące się (acz nie identyczne) z HE-1000. Dalej umieszczono opatentowany system maskownic przetwornika o nazwie Window Shade Grill, którego zadaniem jest redukowanie niechcianych odbić dźwięku, co umożliwia uzyskanie czystszej, a więc wierniejszej reprodukcji muzyki.
Słuchawki te, podobnie jak model HE-1000, są bardzo wygodne. Bez problemu odbywałem z nimi kilkugodzinne sesje odsłuchowe, co nie zdarza się tak często, bo zwykle słuchawki zaczynają mi dużo prędzej przeszkadzać na głowie, psując przyjemność słuchania muzyki. Nie tym razem. W czasie testu, z braku takowego, nie używałem żadnego w pełni przenośnego odtwarzacza. Główna część odsłuchów odbyła się ze znakomitym, lampowym wzmacniaczem WooAudio WA-22 (test w tym wydaniu) karmionym sygnałem z LampizatOra Golden Atlantic, natomiast w charakterze przenośnego partnera wystąpił rewelacyjny iFi iDSD Black Label (test w bieżącym wydaniu), który bez trudu radził sobie z napędzeniem tych słuchawek.
Jakość brzmienia
HE-1000 to jedne z najlepszych słuchawek, jakich miałem okazję słuchać, a jednak wcale niekoniecznie po ich teście czułem potrzebę ich posiadania. To jeden z tych przypadków, gdy w pełni doceniam klasę urządzenia, nie mam wątpliwości, że gra znakomicie, tyle że nie do końca tak, jak lubię. To bowiem słuchawki, które grają niesamowicie transparentnym, detalicznym, otwartym dźwiękiem, z dużą ilością tonów wysokich podawanych w bardzo prawdziwy czy wierny nagraniom sposób. Również średnica, którą LCD3 niesamowicie nasycają, jest bardziej przejrzysta, w pewnym sensie czystsza, choć nie ma takiej gęstości i namacalności, jak Audeze. To oczywiście wielka zaleta tych słuchawek z punktu widzenia audiofila, która zachwycała mnie, gdy słuchałem najlepszych realizacji, ale psuła przyjemność słuchania, gdy przychodziło do nieco gorzej nagranej muzyki. Topowe (wówczas) słuchawki HiFiMana wyciągały bowiem wszystkie brudy na wierzch, sprawiając, że z wielu nawet ulubionych albumów w czasie ich odsłuchu zrezygnowałem. Raz jeszcze powtórzę – to nie jest zarzut! To osoby odpowiedzialne za jakość nagrań powinny się bardziej przyłożyć. Ale to jest powód, dla którego po oddaniu HE-1000 z przyjemnością wróciłem do LCD-3 czy Sonorusów VI, bo z nimi mogłem się rozkoszować niemal każdym nagraniem.
Trochę przydługi ten wstęp, w którym ani razu nie pojawiły się jeszcze testowane Edition X. Wstęp ten był mi jednakowoż potrzebny, bym teraz mógł napisać, że testowanym nausznikom w tym zakresie bliżej jest do moich słuchawek niż ich protoplasty. Z jednej strony wynika to pewnie z pewnych oszczędności, które należało poczynić, by zaoferować model blisko dwukrotnie tańszy, z drugiej zaś strony superprzejrzyste słuchawki raczej nie byłyby najlepszymi partnerami dla zdecydowanej większości urządzeń przenośnych, które zwykle nie oferują najwyższej klasy audiofilskiego brzmienia. Porównując brzmienie tych dwóch modeli, muszę się oprzeć na (zawodnej) pamięci, choć porównanie bezpośrednie jest oczywiście zawsze lepszym rozwiązaniem. Napiszę więc, iż wydaje mi się, że wyższy model miał przewagę przede wszystkim na obu skrajach pasma. Oba były bardziej rozbudowane, miały wyższą rozdzielczość i selektywność, więcej też było w nich energii. Na dole bas schodził nieco niżej i był jeszcze mocniej dociążony, acz trzeba zaznaczyć, że Edition X szybkością i różnicowaniem niskich tonów robią bardzo dobre wrażenie. Bas, jeśli tylko taki jest w nagraniu, jest szybki, sprężysty i nawet jeśli nie ma aż takiej potęgi, jak z LCD3, to i tak potrafił mocno przyłożyć. Na górze pasma jest nieco mniej energii niż w przypadku HE-1000, blachy perkusji czy trójkąt albo dzwoneczki nie lśnią aż tak intensywnie, jak z droższym modelem. Ma to jednakże wspomniane już plusy – tam gdzie pojawiają się tak wyraziście pokazywane przez wyższy model ostrości, w niektórych nagraniach szklistość czy choćby często spotykane sybilanty, Edition X traktuje je z pewną... wyrozumiałością. Nie ma podkreślania takich problemów, jest raczej delikatne wygładzenie i skupienie uwagi słuchacza na świetnej, kolorowej, nasyconej i gładkiej prezentacji środka pasma. A przy tym, gdy blachy perkusji mają być mocne i dźwięczne, to są, gdy trąbka ma nieco podrapać uszy, to nadal to robi, a gdy malutki trójkąt pięknie wybija się ponad potężny głos orkiestry symfonicznej, to i ten efekt Edition X oddają w wystarczająco wierny, wyrazisty sposób.
Testowany model zachował wyjątkowo przestrzenny, otwarty i, w dobrym tego słowa znaczeniu, eteryczny charakter brzmienia. Może trochę mniej zwiewny niż z HE-1000, bo przesunięcie akcentu (balansu tonalnego) nieco niżej to uniemożliwia, ale i tak brzmią one lżej (znowu – w dobrym tego słowa znaczeniu) niż większość znanych mi słuchawek. Edition X mogą przypaść do gustu osobom, które przyzwyczajone do słuchania muzyki z kolumn nie przepadają za słuchawkami z racji zupełnie innego sposobu budowania sceny czy przestrzeni. Ta nie może, siłą rzeczy, sięgać do innego pokoju, ale w porównaniu z większością słuchawek testowane nauszniki prezentują muzykę w wyjątkowo dużym, pełnym powietrza półkolu budowanym wokół głowy. Sam należę do tych, dla których właśnie scena jest mocnym argumentem za słuchaniem muzyki na kolumnach, ale Edition X (podobnie jak HE-1000) potrafiły sprawić, że o tym aspekcie prezentacji zapominałem oczarowany tym, ile powietrza jest wokół instrumentów, jak wyraźnie pokazane są przestrzenie między nimi, akustyka pomieszczeń itd. Nie miałem więc wrażenia stłoczenia wszystkiego między uszami, wewnątrz głowy, ale bardzo udanej, choć oczywiście w pomniejszonej skali, prezentacji. Bardzo ważne, przy nagraniach akustycznych, były długie, pełne wybrzmienia czy tam, gdzie to zarejestrowano w nagraniu, ładnie pokazana odpowiedź akustyczna pomieszczenia.
Podsumowanie
Obiektywnie rzecz biorąc, Edition X oczywiście ustępują HE-1000 klasą, ale... po pierwsze nie aż tak bardzo, a po drugie grają w sposób, który bardziej trafia w mój gust. Są gładkie, spójne, grają nasyconym dźwiękiem z dobrą dynamiką, przekazują dużą ilość informacji, ale w nienachalny, przyjazny dla ucha sposób. Choć są rozdzielcze i dobrze różnicują nagrania, to nie mają wybitnie analitycznych zapędów, nie wytykają palcami słabości odtwarzanych kawałków. Dodajmy do tego wyjątkową wygodę, możliwość ich napędzenia nie tylko za pomocą drogich wzmacniaczy słuchawkowych, ale i dobrych z rozsądnej półki, a także niebanalny wygląd i dostajemy produkt wyjątkowy, którym zdecydowanie powinni się zainteresować miłośnicy dobrego brzmienia, a przede wszystkim osoby po prostu kochające muzykę. Nawet jeśli nie wszystkich przekonają do siebie w 100 procentach, to myślę, że niewiele osób będzie po ich odsłuchu rozczarowanych.