Trenner & Friedl Pharoah

Trenner & Friedl Pharoah

Vintage'owy wygląd i energetyczne, dające ogromną radochę brzmienie – czy można zrobić takie kolumny? Można! Oto one – Trenner & Friedl Pharoah

  • Data: 2016-03-22

Nie wiem jak Państwo, ale ja wręcz uwielbiam ciekawe produkty z małych manufaktur. Pewnie, że duzi producenci mają spore zaplecze techniczne i finansowe, co jest ich przewagą. Tyle że w ich przypadku spory wpływ na to, jakie produkty powstają, czy może raczej jak powstają, mają przysłowiowi księgowi, którzy przez cały czas pilnują strony finansowej przedsięwzięcia. Małe manufaktury to często firmy rodzinne, czasami założone przez przyjaciół, które tworzą zwykle prawdziwi pasjonaci dobrego brzmienia. Często poszukując idealnego brzmienia, nie znajdowali na rynku niczego, co zaspokajałoby w pełni ich potrzeby. Dlatego decydowali się zrobić to sami. Takie firmy tworzą zwykle małoseryjne produkty, inne niż to, co jest powszechnie dostępne. Zwykle są to także produkty dopieszczone do granic możliwości, bo tacy konstruktorzy tworząc dane urządzenie, podchodzą do tematu tak, jakby budowali je dla siebie.

Właśnie taką firmą jest austriacki Trenner&Friedl. Przynajmniej do pewnego stopnia, jako że obaj panowie, od nazwisk których wywodzi się nazwa marki, zawodowo zajmują się audio, m.in. nagrywając muzykę. Już w 1994 r. postanowili wspólnie zająć się projektowaniem kolumn głośnikowych i robią to do dziś. Oferta marki nie jest duża, to zaledwie (a może aż) siedem modeli, począwszy od dwóch niewielkich monitorków, poprzez dwie średniej wielkości podłogówki, dużą kolumnę podstawkową, aż po dwie duże kolumny podłogowe. Do testu trafił najmniejszy model podłogowy, Pharoah (po polsku – faraon). To kolumna dwudrożna z 8-calowym, papierowym przetwornikiem nisko-średniotonowym wspartym calową kopułką tytanową. Pierwszy przetwornik jest produkowany dla austriackiej firmy przez SEAS-a, a następnie modyfikowany poprzez nasycenie papierowej membrany kilkoma warstwami oleju balsamicznego – takiego samego, jaki stosowany jest do... drewna skrzypiec. Producent nie podaje źródła tytanowej kopułki. Wiadomo natomiast, iż jest ona modyfikowana, a także że pracuje w opracowanej przez Trenner&Friedl tubie wykonywanej z bloku aluminium. W zwrotnicach producent wykorzystał elementy wysokiej klasy – m.in. kondensatory Mundorfa czy oporniki MOX firmy Ohmite. Bardzo ciekawa, choć niektórzy powiedzą, że vintage'owa, jest obudowa tej podłogówki. Konstruktorzy wykorzystali tzw. złote proporcje, tworząc kolumnę o szerokim na 40cm froncie, wysokości 95cm i, co najciekawsze, głęboką na zaledwie 24cm. W górnej części frontu wycięto okrągły otwór, w którym pod maskownicą umieszczono oba przetworniki – na pierwszy rzut oka kolumna wygląda, jakby dysponowała tylko jednym, sporym przetwornikiem. Z tyłu, również w okrągłym, acz sporo mniejszym otworze, umieszczono bardzo dobre zaciski głośnikowe Cardasa (okablowanie wewnętrzne to także produkt tej marki). Obudowy wykonywane są z brzozowej sklejki o grubości miejscami nawet 3cm i wytłumiane naturalną wełną. Konstruktorzy austriackiej firmy przywiązują dużą wagę do stosowania naturalnych materiałów w swoich produktach. Do boków obudowy przykręca się dwie drewniane listwy, na których kolumna się opiera. Listwy te wyposażone są w gniazda, do których dodatkowo można wkręcić kolce. Woofer obciążony jest konstrukcją, która, jak podaje producent, jest połączeniem tuby i bas-refleksu z wylotem (dwoma, gwoli ścisłości) na spodzie kolumny. Dlatego też warto poeksperymentować w konkretnym pomieszczeniu/ustawieniu, czy wkręcać kolce, czy nie – to zmienia odległość wylotu tuby/bas-refleksu od podłogi, wpływając na reprodukcję niskich tonów. Ja wolałem wersję bez kolców (kolumny stały u mnie na parkiecie), lekko skręcone do środka – nad tym trzeba popracować, bo kolumny są dość kierunkowe i trzeba znaleźć optymalne ustawienie. Ważne jest zachowanie takiej samej odległości obu kolumn od uszu słuchacza (to zawsze jest wskazane, ale przy tego typu konstrukcji jest to właściwie niezbędne) i odsunięte ok. 50 cm od tylnej ściany. Producent pisze co prawda, iż mogą one stać w odległości nawet tylko 10cm od ściany za nimi i faktycznie to nieco dociążało jeszcze bas, ale tracił on z kolei nieco na sprężystości i szybkości. Ważne, że jeśli kogoś warunki lokalowe zmuszą do ustawienia tak blisko ściany, to ciągle będzie to bardzo dobry dźwięk, nic złego nie będzie się działo z basem (nie będzie się wzbudzał, nie będzie wyraźnego podbicia). Warto jeszcze dodać, że kolumny są absolutnie pięknie wykonane i wykończone – będą ozdobą nawet eleganckiego salonu.

Jakość brzmienia

Od pierwszej chwili odsłuchu Pharoah przypominały mi moje kolumny, Bastanisy Matterhorn. Trochę jakby chciały mi się od początku przypodobać, sprawić, żebym poczuł się z nimi "jak w domu". Skala dźwięku była trochę mniejsza – to jednak gabarytowo sporo mniejsze kolumny od moich, a i woofer ma 8 cali, czyli też jest mniejszy w porównaniu z moim, 15-calowym. Oba mają papierowe membrany, w obu przypadkach są one dodatkowo nasączane i mają dość wysoką skuteczność. Moje kolumny to tuby, a w przypadku testowanych kolumn mamy połączenie tuby z bas-refleksem (cokolwiek to właściwie znaczy). Słowem, spore podobieństwo brzmieniowe wręcz musiało występować i to takie podobieństwo, które mnie od razu nastawiło do tych kolumn bardzo pozytywnie (tak jakby wcześniejsze kontakty z tworami panów Trennera i Friedla nie wystarczały). Pierwszą cechą, która zwróciła moją uwagę, była przestrzenność prezentacji. Po znalezieniu optymalnego (na moje ucho oczywiście) ustawienia scena była wyraźnie szersza niż rozstaw kolumn – niewiele kolumn gra w taki sposób. Co do ustawienia, to oczywiście rzecz w tym, żeby uzyskując imponującą szerokość sceny, nie zrobić w jej środku "dziury". W przypadku tych kolumn dochodziła jeszcze kwestia nie aż tak dużej głębokości sceny, jak w przypadku Bastanisów, w których dużą rolę odgrywają dipolowe (czyli grające do przodu i do tyłu) głośniki wysokotonowe. Pharoah pokazywały wieloplanową scenę, tyle że odległości pomiędzy kolejnymi planami były mniejsze. Nie przeszkadzało to w kreowaniu sporych i mających trójwymiarowe ciało źródeł pozornych. Nie były one rysowane ostrą, precyzyjną kreską, ale trójwymiarowość, namacalność były absolutnie oczywiste. Aby zakończyć wątek prezentacji przestrzennej, dodam, że scena zaczynała się na linii kolumn, nic nie było przed nią wypychane. Pierwszy plan był rysowany najprecyzyjniej, ale ponieważ kolejne plany, choć wyraźnie odseparowane, były podciągnięte nieco bliżej pierwszego (niż to robią moje kolumny), to precyzja elementów znajdujących się nieco dalej była nadal dość wysoka. Trennery bardzo dobrze pokazywały też akustykę pomieszczeń uchwyconą w nagraniach – czy to niewielki klub na "Jazz at the Pawnshop", czy ogromny kościół w "Siedmiu ostatnich słowach Chrystusa na krzyżu" Haydna, realność otoczenia akustycznego była nad wyraz przekonująca.

Na wrażenie przestrzenne składa się w znaczącej mierze prezentacja górnej części pasma. Opracowana przez panów Trennera i Friedla tuba z siedzącym w nim, modyfikowanym głośnikiem wysokotonowym spisuje się znakomicie. Dzięki temu góra pasma jest z jednej strony mocna, dźwięczna, pięknie doświetlona (ale nie rozjaśniona!), a z drugiej delikatna, momentami wręcz eteryczna, bez śladów agresywności czy nienaturalnych wyostrzeń. Podkreślam słowo "nienaturalnych" dlatego, że choćby trąbka, która w naturze potrafi zabrzmieć ostro, tu właśnie tak brzmi – nie ma mowy o łagodzeniu czy zaokrąglaniu fazy ataku dźwięku. Wprawdzie wokale z sybilantami syczą, ale, co ważne, brzmi to naturalnie – słuchając na żywo takich wokalistów, owo syczenie nigdy nam nie przeszkadza, problem pojawia się dopiero w domowym systemie, gdzie sposób nagrywania i odtwarzania dźwięku ów element często podkreśla. Z Faraonami sybilanty słychać, jeśli są one w nagraniu, ale przyjmuje się je równie naturalnie, jak podczas słuchania na żywo. Czy można mówić o jakichś podbarwieniach dźwięku, z którymi wiele osób kojarzy tuby? Powiem tak – podbarwienie, jeśli faktycznie jakieś jest (bo ja, fan konstrukcji tubowych, taki sposób prezentacji dźwięku lubię, więc może nie jestem w 100% obiektywny), to na tyle niewielkie, że podejrzewam, iż 99% ludzi zupełnie by nie przeszkadzały, a może, jak ja, nawet by ich w ogóle nie zauważali. Słowem – konstruktorzy wykorzystali zalety tego rozwiązania, ukrywając jego wady (bo jak każde rozwiązanie, tak i to ma swoje plusy i minusy).

Bardzo dobrze wypadają blachy perkusji czy różnego rodzaju przeszkadzajki perkusyjne. Po pierwsze czarują wręcz dźwięcznością, taką wyrazistą, dociążoną. Po drugie świetne różnicowanie i wysoka rozdzielczość dają ogromną frajdę ze słuchania popisów perkusistów, bo doskonale słychać, w jaką blachę uderzają, jak mocno, czym i to nawet w czasie najdynamiczniejszych, najszybszych popisów. Równie dobrze wypadają bębny – słychać sprężystość membran, moc uderzeń, dźwięk może nie zawsze ma realistycznie dużą skalę (choć na płytach Kodo), ale za to owa zwinność, szybkość, z jaką Faraony potrafią oddać każdy impuls, każde uderzenie i odpowiedź membrany po prostu musi się podobać. To jedne z tych kolumn, przy których z ogromną przyjemnością zasłuchiwałem się właśnie w popisach perkusistów, a to wcale nie zdarza się tak często. A skoro już jestem przy dolnej części pasma – teoretycznie powinno brakować tu najniższego basu, gdyż pewnych rzeczy się nie przeskoczy, a nie są to przecież kolumny wielkie. A jednak im dłużej ich słuchałem, tym bardziej podobała mi się ta ich szybkość, natychmiastowość impulsów, sprężystość, barwność i... zaskakujące mnie czasem naprawdę niskie dźwięki. Wszystko to razem składało się na całość, przy której nie dało się ani narzekać na żaden element, ani nudzić. O popisach perkusistów już pisałem, ale równie wciągającym doświadczeniem było słuchanie mojego ukochanego kontrabasu. Czy to w rękach Raya Browna, czy Charliego Hadena, czy w końcu Renaud Garcii-Fonsa instrument ten zmieniał się w dzikie zwierzę, szybkie, sprężyste, chwilami agresywne, a czasem zaskakująco liryczne. Trudno było mieć też zastrzeżenia do fortepianu. Czy to klasyczny, z Blechaczem za klawiaturą, czy jazzowo-eksperymentalny Możdżera – dźwięk był pełny, miał masę, rozmach, dynamikę, a już na wyższych poziomach głośności można było o jakichkolwiek zastrzeżeniach zapomnieć i zagłębić się wyłącznie w muzyce. Warto jeszcze wspomnieć, że są to kolumny, które lubią grać głośno. Nie jest to warunek niezbędny do dobrego grania, ale Pharoah, gdy dalej odkręci się pokrętło głośności, wydają się być w swoim żywiole. Wtedy niestraszna im żadna muzyka. Rush, Aerosmith, Led Zeppelin, ba! nawet Mettalica z czarnego albumu z winylu na 45 r.p.m. Te niezbyt przecież duże i "tylko" dwudrożne kolumny wypełniały szczelnie mój pokój dźwiękiem. OK, nie jest to pomieszczenie aż tak duże, ale jednak ma nieco ponad 24 m kw. i ponad 3 m wysokości, a to spora kubatura do wypełnienia. Austriackie kolumny nie miały z tym żadnego problemu. Grały z wykopem, żywo, świetnie prowadząc rytm – kawał, jak mawiają młodsi ode mnie ludzie, zajefajnego grania! Nie próbowałem, ale coś mi się wydaje, że i hip-hop mógłby na nich zabrzmieć naprawdę dobrze, choć bez tego bas-refleksowego umpfff...

Wypada jeszcze choć kilka osobnych słów poświęcić średnicy, gdyż to najważniejsza, niosąca najwięcej informacji część pasma. Podobnie jak w przypadku moich Bastanisów, nie ma tu osobnego, dedykowanego tonom średnim przetwornika – to konstrukcja dwudrożna. Takie konstrukcje mają jednak to do siebie, że zdecydowanie łatwiej uzyskać znakomitą spójność pasma. I faktycznie, testowane kolumny spójnością dźwięku zbliżają się do idealnych (w tym względzie!) kolumn z pojedynczym przetwornikiem szerokopasmowym. Tyle że bez ograniczeń na skrajach pasma, które są nieodłącznym elementem grania szerokopasmowców. Tu pewne ograniczenie na dole pasma występuje, acz w przypadku większości muzyki jest ono nieodczuwalne, bo niewiele dźwięków pojawia się aż tak nisko, na górze ograniczeń nie ma, a średnica jest po prostu bardzo, bardzo dobra. Już wcześniej pisałem o wielu instrumentach akustycznych, operujących przecież głównie w zakresie tonów średnich, a równie przekonująco na Trennerach wypadają wokale. Czarują barwą, ekspresją, pozwalają nawiązać bliski, niemal intymny kontakt z wykonawczynią/wykonawcą. Bardzo fajnie różnicują głosy, co w połączeniu ze wspominaną już dobrą lokalizacją na scenie i namacalnością źródeł pozornych daje piękny efekt, gdy słucha się nagrań np. The Persuasions – pięciu facetów o genialnych głosach śpiewających a capella. Doskonałe rozplanowanie w przestrzenni, świetna selektywność i bardzo, ale to bardzo naturalne oddanie każdego aspektu każdego głosu. No i oczywiście złożenie tego w cudowną, harmonijną całość, która zachwyca ludzi już od, bodaj, ponad 50 lat. Znakomicie wypadały nawet jeszcze starsze nagrania z Louisem Armstrongiem czy Ellą Fitzgerald. Niesamowita chrypa wielkiego Louisa została oddana popisowo, wcale nie gorzej niż jego trąbka, a Ella zachwycała barwą głosu i swoim niezwykłym talentem. A i tak najgenialniej wypadały głosy najbardziej ekspresyjnych wokalistek, takich jak Janis Joplin czy Etta James, bądź z zupełnie innej bajki – operowej divy Leontyny Price. Przy ich kawałkach pokrętło głośności wędrowało jeszcze dalej w górę skali, a tzw. "fun" i obłędny poziom ekspresji, jaki serwowały austriackie głośniki, nie dawały szans na pozostanie obojętnym. Przy takiej prezentacji nie dało się spokojnie usiedzieć, a o potraktowaniu tego jako muzyczki przygrywającej w tle absolutnie nie mogło być mowy.

A z czym zestawić te kolumny? Grałem z moim Art Audio Symphony II, czyli 8W SET-em na lampie 300B, i było to naprawdę dobre zestawienie, zwłaszcza w muzyce akustycznej czy utworach z wokalem w roli głównej. Ale nie będę ukrywał, że współczynnik radochy ze słuchania muzyki rockowej wzrastał wraz z mocniejszymi wzmacniaczami – z Musical Fidelity M6si czy fantastycznym Einsteinem The Amp Ultimate bawiłem się jeszcze lepiej, a nawet już z 30W SET-em Spitfire Ayona te kolumny stawały się królami rock'n'rolla. Odpowiadając więc na to pytanie – zależy, jakiej muzyki słuchamy. Jeśli kochacie małe składy, wokale i lampę 300B, to spokojnie te kolumny z wyrafinowanym SET-em o niskiej mocy możecie zestawić. Jeśli sporą część Waszej płytoteki zajmuje rock, elektryczny blues, duża klasyka, to lepszym wyborem będzie mocniejszy wzmacniacz. Jaki? Najlepszy, na jaki Was stać – z wymienionej trójki to Einstein jest w kategoriach bezwzględnych urządzeniem najlepszym, najbardziej wyrafinowanym, ale z pozostałymi dwoma też grało bardzo dobrze. Ważne, aby był to wzmacniacz muzykalny, raczej po cieplejszej stronie mocy, a im będzie lepszy, tym bardziej wyrafinowaną prezentację zaserwują Wam Trennery.

Podsumowanie

Kolumny Pharoah firmy Trenner&Friedl nie dały mi żadnych szans na krytykę, mimo że nie są to kolumny doskonałe pod każdym względem. Od początku przywoływały skojarzenia z własnymi Bastanisami Matterhorn (w pewnym stopniu pod względem konstrukcyjnym i brzmieniowo), więc jakże mogłoby być inaczej. Nie grają tak dużym dźwiękiem i nie potrafią budować tak głębokiej sceny, jak Matterhorny. Ale są dużo mniejsze, bardziej ustawne (bo mogą stać nawet dość blisko tylnej ściany), piękniej wykonane i wykończone, więc ów słynny "współczynnik akceptowalności przez żonę" mają zdecydowanie wyższy. Scenę budują bardzo szeroką, a poszczególne źródła pozorne są trójwymiarowe, namacalne. Dźwięk jest nadzwyczajnie spójny – rzecz, która w przypadku 3- 4- i więcej drożnych kolumn jest bardzo trudna do uzyskania (na aż tak wysokim poziomie). Faraony mają do zaoferowania wysoki poziom wyrafinowania, dzięki któremu i wokalistyka, i jazz brzmią wybornie, ale gdy na tapecie ląduje rock'n'rollowy album, a pokrętło głośności we wzmacniaczu wędruje wyżej poziom tzw. "funu", przebija bez trudu to, co ma do zaoferowania większość współcześnie produkowanych wielodrożnych konstrukcji z małymi głośnikami z membranami z kosmicznych materiałów. Kolumna może wyglądać vintage'owo, może wykorzystywać "stare" rozwiązania i materiały, ale gra muzykę w sposób, który, moim zdaniem, jest w stanie zaskoczyć większość sceptyków i dać ogromną radochę ze słuchania właściwie każdego rodzaju muzyki. Jasne, że ten sposób grania nie przekona wszystkich – będą i tacy, którzy uznają, że to nie brzmienie dla nich. Ja mogę jedynie zarekomendować odsłuch bez uprzedzeń – kolumny oczywiście do tanich nie należą, ale jeśli szukacie głośników z podobnej czy nawet wyższej półki cenowej, nie macie ogromnego pomieszczenia odsłuchowego, a raczej zwykły salon, więc kolumna musi nie tylko grać, ale i wyglądać, to koniecznie posłuchajcie Pharoah. Ocenicie sami – jest spora szansa, że zakochacie się w nich tak, jak ja.

Werdykt: Trenner & Friedl Pharoah

★★★★★ Piękne, oryginalne i po prostu dają ogromną przyjemność z obcowania z muzyką