Thöress F2A11

Thöress F2A11

Testujemy wzmacniacz zintegrowany, który jest oferowany już od 15 lat w niemal niezmienionej formie

  • Data: 2017-12-06

Choć firma Thöress, która wzięła nazwę od nazwiska swojego założyciela i konstruktora, jest malutkim przedsięwzięciem, to w ciągu 20 lat istnienia zdobyła ogromne uznanie fanów konstrukcji lampowych. Jeśli nawet jakimś cudem nazwa Thöress nie brzmi dla Państwa znajomo, to rzut oka na firmową stronę albo zdjęcia w tym tekście może wystarczyć, byście sobie przypomnieli, że gdzieś już te oryginalne konstrukcje widzieliście. Czy to na wystawach audio, czy w sieci – tak czy owak, jeśli raz je zobaczyliście, to na pewno zapamiętaliście. Reinhard Thöress, matematyk z wykształcenia i wielki miłośnik muzyki wszelakiej, 20 lat temu uznał, że jednak zamiast zajmować się królową nauk, poświęci swój czas i wysiłek na budowę urządzeń audio. Nie zamierzał jednakże powielać utartych wzorców, robić urządzeń podobnych do już oferowanych na rynku. Szybko ustalił, że najlepsze efekty brzmieniowe może uzyskać prostymi środkami, stosując lampy w układach single-ended czy kolumny z papierowymi membranami – słowem rzeczy, które dawno wymyślono i które, pomimo upływającego czasu i postępu technologii, ciągle się bronią, oferując znakomity naturalny dźwięk.

Gdy już dokona się wyboru i skoncentruje wysiłki na konstrukcjach lampowych, trzeba wziąć pod uwagę, iż rządzą się one swoimi prawami, którym trzeba w pewnym stopniu podporządkować także i formę. Na szczęście jedną z dziedzin, którymi Reinhard interesował się od dawna, było również wzornictwo przemysłowe. Już na początku powstała więc charakterystyczna estetyka konstrukcji lampowych Thöressa, łącząca oldskulowy wygląd z niezbędnymi elementami formy i to właśnie dzięki nim nie da się pomylić produktów (elektroniki; kolumny to osobna kwestia) tej marki z żadną inną. Urządzenia Reinharda przypominają mi aparaty pomiarowe, jakie w latach 80. ubiegłego stulecia zdarzało mi się oglądać np. w laboratoriach Politechniki Śląskiej. Wprawdzie nie ma tu żadnych zegarów, ale są oldskulowe gałki, napisy w języku niemieckim wykonane prostymi fontami, a zamiast powszechnie stosowanych diod – pomarańczowe lampki. Także kolorystyka, a więc połączenie ciemnozielonego z – proszę mi wybaczyć, ale jako przedstawiciel płci brzydszej mam problemy z precyzyjnym określaniem kolorów – stalowo-jasnozielonkawym frontem i żarzącymi się lampami daje efekt cofnięcia się w czasie o dobrych kilkadziesiąt lat. O gustach się nie dyskutuje – przyjmuję do wiadomości, że niektórym taki wygląd będzie się podobał, inni go odrzucą jako nieakceptowalny. Ci, którzy go polubią, albo przynajmniej zaakceptują i wezmą jeden z produktów na odsłuch, przekonają się, że po pierwsze można tą estetyką nasiąknąć i naprawdę ją polubić (jestem tego najlepszym dowodem), a po drugie traci ona na znaczeniu, gdy np. taki F2A11 zaczyna grać.

Zanim o bohaterze niniejszej recenzji, jeszcze kilka słów o ofercie tej uznanej, ale nowej na polskim rynku marki. Ta obejmuje dziś osiem produktów. Mamy więc dwa wzmacniacze zintegrowane, dwa modele monobloków (na kultowych triodach 300B i 845), przedwzmacniacz liniowy ze wzmacniaczem słuchawkowym, przedwzmacniacz gramofonowy i dwa modele wysokoskutecznych kolumn. Kilka produktów (integra hybrydowa i jedne kolumny) weszło do oferty na tyle niedawno, że nie znajdziecie ich nawet jeszcze na firmowej stronie (w każdym razie nie ma ich tam w chwili pisania tekstu), acz można je było zobaczyć, a nawet ich posłuchać w czasie opisywanej przez nas w poprzednim miesiącu prezentacji z cyklu Audiofil we Wrocławiu. Zapewne pojawią się też na Audio Video Show (tekst powstawał jeszcze przed tą imprezą).

Oferta jest niewielka, co wynika po części z wielkości firmy – oprócz Reinharda pracują w niej (bodaj) dwie osoby, a rzecz przecież nie tylko w składaniu produktów z gotowych komponentów. Thöress szczyci się stosowaniem własnych (nawijanych w firmie) transformatorów wyjściowych, a to zajęcie bardzo czasochłonne, wymagające ogromnej precyzji i cierpliwości. Dlatego produkty budowane są de facto na zamówienie, a okres oczekiwania wynosi 6–8 tygodni! Niektórych może to irytować, ale można na to spojrzeć inaczej – to daje pewność, że kupuje się produkt unikalny, że jest się jedną z niewielu osób na świecie, która dany komponent posiada i że wykonano go ręcznie z najwyższą starannością. To kolejny element (po oryginalności konstrukcji, oparciu ich na lampach i niewielkiej załodze), w którym Thöress przypomina mi legendarną japońską markę Kondo. Tam też większość prac wykonuje się na miejscu, z nawijaniem traf i produkcją własnych kondensatorów włącznie, więc na zamówienia czeka się także długo, a każdy produkt jest unikalny.

Budowa

Przejdźmy w końcu do bohatera tej recenzji, a mianowicie modelu F2A11. Podobnie jak monobloki Thöressa, testowany wzmacniacz zintegrowany ma oryginalną postać. Jego front jest bardzo wąski (15cm), dość wysoki (26cm), a głębokość obudowy niepospolicie duża (prawie 60cm!). To trochę przypomina mi urządzenia Tenor Audio, też bardzo głębokie, acz jednocześnie sporo szersze (i cięższe!). Aluminiowy front i tył mają ów (dla mnie) nie do końca określony szary (jakby z jasnozielonym odcieniem) kolor i matową powierzchnię, natomiast boki i góra są ciemnozielone, a ich powierzchnia lekko się błyszczy. Górna pokrywa i spód wzmacniacza nieco wystają poza przednią i tylną ściankę, co tworzy dodatkowy, ciekawy efekt wizualny. Na froncie umieszczono jedynie kilka małych okrągłych otworów wentylacyjnych ułożonych w literę T, pełną nazwę marki (Thöress Puristic Audio Apparatus) i wspominaną już wintydżową lampkę, która świeci na pomarańczowo po włączeniu wzmacniacza.

Z tyłu umieszczono 3 pary gniazd RCA (to wejścia liniowe – pozłacane Neutriki), dwie pary gniazd głośnikowych, gałkę selektora wejść i gniazdo zasilające. O ile trudno konektorom RCA nadać oldskulowy wygląd, o tyle odpowiednie złącza głośnikowe udało się Reinhardowi znaleźć. Gwoli jasności, są solidne i w praktyce spisują się bez zarzutu, nawet jeśli ich wygląd budził u mnie skojarzenia z radiem mojego dziadka. Dwie pary złączy głośnikowych wskazują, że nie ma tu osobnych wyjść dla głośników o impedancji 4 i 8Ω. Same trafa wyjściowe mają odczepy na 4, 8 i 16Ω, więc można już na etapie zamawiania (kolejny atut produkcji na zamówienie) wskazać, które z nich mają być podłączone do wyjść. Oczywiście później również istnieje możliwość przepięcia odczepów traf wyjściowych w przypadku zmiany kolumn, acz taką operację należy pozostawić fachowcom wskazanym przez producenta lub dystrybutora.

Wzmacniacz wygląda bardzo oryginalnie, oldskulowo, ale jakość wykonania obudowy spełnia współczesne wymogi i jest po prostu znakomita. Wszystkie elementy są doskonale wykonane, spasowane i skręcone razem – nic nie skrzypi, nie wygina się, to po prostu kawał solidnej roboty. Daje to tak ważną dla optymalnej pracy lamp, sztywną, niewrażliwą na wibracje platformę. Boczne krawędzie wzmacniacza nie dość, że zostały zaokrąglone, to na dodatek wzdłuż ich całej długości biegnie rząd nacięć – kolejnych otworów wentylacyjnych, uzupełnionych jeszcze dwoma rzędami zlokalizowanymi na bocznych ściankach (kształt tychże – nad każdym jest coś w rodzaju daszku – sugeruje, że mają one umożliwiać powietrzu dostawanie się do środka obudowy, by potem już ciepłe wylatywało otworami umieszczonymi wyżej).

Górna powierzchnia wzmacniacza także jest mocno nietypowa. Bliżej frontu znajdują się dwie gałki (jedna za drugą) umożliwiające regulację głośności. Do nich od spodu (czyli między gałkami a pokrywą wzmacniacza) przymocowano dwa spore przezroczyste akrylowe kółka, a na każdym z nich znalazła się dobrze widoczna czerwona strzałka. To ona wraz z ułożonymi niczym kreski wyznaczające kolejne godziny na tarczy zegara (acz jest ich 16, a nie 12) wycięciami w pokrywie wzmacniacza umożliwia ustawienie takiej samej wartości głośności dla obu kanałów. Tak, podobnie jak w niejednym wzmacniaczu lampowym najwyższej klasy, tu także nie ma pilota zdalnego sterowania i na dodatek trzeba się bawić dwiema gałkami – ot uroki purystycznych konstrukcji, z których eliminuje się wszelkie elementy mogące mieć negatywny wpływ na brzmienie, a za takie uznaje się zdalne sterowanie. Plusem jest możliwość korekcji balansu między kanałami (gdyby z jakichkolwiek powodów była konieczna) za pomocą niewielkich różnic w ustawieniach.

Za gałkami w wycięciach umieszczono gniazda dla trzech lamp. Bezpośrednio za nimi znajdziemy lampę sterującą – to trioda 12SN7GT wybrana z uwagi na wyjątkową liniowość, a dalej dwie lampy mocy, tetrody Siemensa F2A11 (i to od nich wzięła się nazwa urządzenia). Te ostatnie to oczywiście NOS-y, jako że lampy te produkowano w okresie powojennym dla zastosowań profesjonalnych. Nie jestem pewien, czy ktokolwiek poza Reinhardem używa ich dziś w audiofilskich urządzeniach. One także zostały wybrane z rozmysłem, ponieważ oferują poziom zniekształceń kilka razy niższy od triody 300B. Nie bez przyczyny pełna nazwa marki mówi o "purystycznej aparaturze audio" – czystość brzmienia jest znakiem firmowym Thöressa. Podobnie jak inne urządzenia Reinharda, testowana integra nie jest konstrukcją czysto lampową – w zasilaniu pracują ultraszybkie diody prostownicze, a lampę sterującą wspiera wykonywany na zamówienie tranzystor pełniący funkcję aktywnego obciążenia.

Zastosowanie jednej tetrody na kanał, pracującej w trybie triodowym(!), pozwala na uzyskanie maksymalnej mocy rzędu 6W. Już to sugeruje, że F2A11 po prostu musi być zestawiony z kolumnami łatwymi do napędzenia. Rzecz nie tylko w wysokiej skuteczności, ale i płaskim przebiegu impedancji (bez większych spadków). Na pewno dobrym wyborem będzie firmowy model 1D8 (z którym wzmacniacz testowałem). To dwudrożna konstrukcja o skuteczności 90dB i impedancji 8Ω, bez bas-refleksu. Zapewne sprawdzą się wszelkie konstrukcje z pojedynczym szerokopasmowcem, a z praktyki wiem, że i kolumny z serii Orangutan firmy DeVore Fidelity są świetnymi partnerami dla tej integry.

W czasie testu ustawiłem wzmacniacz na platformie antywibracyjnej Franc Audio Accessories Wood Block wspartej ceramicznymi nóżkami tego samego producenta. Źródłem był LampizatOr Golden Atlantic, serwer muzyczny Cary Audio DMS-500 oraz gramofon Sikora Basic z ramieniem Acoustical Systems Aquilar i wkładką AirTight PC3 grający za pośrednictwem przedwzmacniacza gramofonowego GrandiNote Celio mk IV. W czasie testu wzmacniaczem odniesienia był dla mnie mój modyfikowany SET na 300B, Art Audio Symphony II.

Jakość brzmienia

Thöress F2A11 nie jest pierwszym wzmacniaczem niemieckiej marki, jaki miałem okazję testować. Wcześniej kilka tygodni spędziłem z najnowszym dodatkiem do oferty, hybrydową integrą EHT. Nie jest ta klasyczna hybryda – to wzmacniacz single-ended ze stopniem wzmacniającym na triodach, za którym Reinhard umieścił "bufor" na MOSFET-ach (także pracujących w układzie SE). Dysponuje ona nieco wyższą mocą (15W) i pokazała w czasie odsłuchów, że powoływanie się na termin "purystyczny" w rozszerzonej nazwie marki nie wzięło się znikąd. Z jednej strony konstruktorowi chodziło o podkreślenie "czystości", a więc pewnej prostoty czy braku niepotrzebnego komplikowania konstrukcji, z drugiej o uzyskiwane w ten sposób brzmienie, które mocno odbiega od powszechnie przyjętego (niesłusznie, ale nie w tym rzecz) stereotypu lampy. Dla wielu osób bowiem lampa to ciepłe, powolne, kluchowate brzmienie z mocno podbitą i wypchniętą do przodu średnicą, a na dodatek z okrągłym, słabo kontrolowanym basem. Oczywiście dobre lampy tak nie grają, ale stereotyp oparty na tanich i niezbyt udanych wzmacniaczach lampowych jakoś się rozpowszechnił i utrwalił.

Testowany wzmacniacz Reinharda, zestawiony z odpowiednimi kolumnami, szybko pokazuje, jak daleko brzmienie dobrej lampy odbiega od obiegowej opinii o takich konstrukcjach. A właściwie nie tylko od niego, bo to urządzenie różni się też od tego, co oferuje większość klasowych wzmacniaczy z bańkami próżniowymi na pokładzie. Jest to jasne już po pierwszych kilku minutach słuchania F2A11 (zakładając, że najpierw da mu się kilkanaście minut na złapanie prawidłowej temperatury). Brzmienie jest lampowe o tyle, że to granie po cieplejszej stronie neutralności (ale absolutnie nie nazwałbym go ocieplonym), że jest niesamowicie gładkie, płynne i naturalne, wręcz organiczne. Zachwyca bogactwem harmonicznych, plastycznością i namacalnością. Tyle że jednocześnie jest wyjątkowo przejrzyste, czyste, nasycone, ale nie tak gęste i słodkie, jak to prezentuje często choćby kultowa trioda 300B (w większości znanych mi aplikacji). Nie doszukałem się tu żadnego spowolnienia dźwięku (tzn. takowe się pojawiało, ale wyłącznie z kolumnami zbyt trudnymi do wysterowania). Bas nie był może tak szybki ani tak zwarty, jak z mocnymi tranzystorami, ale do timingu, prowadzenia tempa i rytmu przyczepić się po prostu nie dało. Od początku było dla mnie jasne, że brzmienie tego niezwykłego urządzenia to połączenie najlepszych cech lamp z wieloma elementami przypisywanymi tranzystorom. Przyjrzyjmy się mu więc bliżej.

Zacznijmy od góry pasma. Jedna z popularnych, krzywdzących opinii zarzuca lampom zaokrąglanie, ograniczanie czy dosładzanie tej części pasma. Tymczasem wysokiej klasy wzmacniacze lampowe wyrafinowaniem, otwartością, dźwięcznością (ale nasyconą, a nie krzykliwą), wybrzmieniami, różnicowaniem drobnych nawet subtelności w zakresie barwy i dynamiki, i niesamowitą naturalnością moim zdaniem zdecydowanie wygrywają z ogromną większością urządzeń opartych na półprzewodnikach. Te ostatnie potrafią brzmieć efektowniej, ale to wcale nie oznacza, że prawdziwiej. I w tym zakresie Thöress jest bardzo lampowy, choć nie dociąża wysokich tonów tak bardzo, jak wspominana już trioda 300B (w większości aplikacji). Dźwięczność np. trójkąta czy dzwonków potrafi nawet zakłuć w uszy, ale nie bardziej niż robią to te instrumenty w naturze, nie ma tu śladu ziarnistości czy sztucznych wyostrzeń. Sybilanty na każdej, byle przyzwoicie nagranej, płycie brzmiały naturalnie, absolutnie nie irytowały, stanowiły jeden z (nieodzownych) składników głosu np. Patricii Barber czy Kari Bremnes. Uderzenia pałeczek w blachy perkusji były z F2A11 soczyste, mocne, czyste, acz nie miały aż takiej masy, jak z przywoływaną, ciągle kultową triodą i pewnie dlatego wydawały się nieco szybsze i bardziej srebrne (niż złote).

Następny element, niekoniecznie związany wyłącznie z prezentacją tonów wysokich, to stereofonia prezentacji. To poniekąd kolejna specjalność urządzeń lampowych – to one potrafią tworzyć wyjątkowo dużą, holograficzną scenę i namacalne, trójwymiarowe źródła pozorne. Nie inaczej jest w przypadku F2A11, acz i tu robione jest to nieco inaczej. Najlepsze (ale też i dużo droższe) wzmacniacze lampowe, jakich miałem okazję słuchać – Kondo, AudioTekne, AirTight, Phasemation i kilka innych – kreują duże, wielowarstwowe, oddychające wręcz wszechobecnym powietrzem spektakle muzyczne. Źródła pozorne są duże, namacalne, mają dużo ciała, że tak to ujmę, ich obecność jest mocno odczuwalna właśnie za sprawą masy. Thöress osiąga równie przekonujący efekt, ale nieco innymi środkami. Precyzyjniej określa każde źródło w przestrzeni sceny, kreśląc jego kontury z dużą starannością, ale nadaje im nieco mniejszą masę niż Symphony II, do którego go porównywałem. Holografia jest absolutnie porównywalna, doskonale pokazane są wielkie przestrzenie w nagraniach zrealizowanych np. w kościołach, ale także i te mniejsze z niewielkich klubów. Wszelkie informacje, które pomagają słuchaczowi zbudować realistyczny obraz pomieszczenia, w którym dokonano nagrania, nawet te drobne, pokazane są w bardzo precyzyjny sposób. To dzięki temu z ogromną przyjemnością sięgałem po kolejne nagrania live, wiedząc z góry, że zabrzmią one wyjątkowo.

Z pewnym niedowierzaniem słuchałem również, jak z testowanym wzmacniaczem brzmi np. kontrabas albo fortepian. Kolumny Reinharda nie mają wielkiego woofera, wspomagania bas-refleksem, są "jedynie" dwudrożne, ale F2A11 potrafił pokazać z nimi niemal naturalną potęgę tych instrumentów. Oba miały odpowiednią wielkość, masę, najniższe oktawy fortepianu dało się niemal poczuć, a nie tylko usłyszeć, mimo że pasmo tych kolumn jest nieco ograniczone na samym dole. Więcej niż dobre było różnicowanie niskich tonów – to dzięki niemu kontrabas w rękach Raya Browna czy Rona Cartera brzmiał przekonująco (znowu mimo pewnych ograniczeń kolumn). Tak naprawdę ważniejsze niż te kilka najniższych dźwięków są bowiem naturalność brzmienia, barwa, dynamika w skali makro, ale i mikro, szybkość i czystość każdego dźwięku, odpowiedni timing, a to wszystko to mocne strony F2A11.

Timing, dynamika, szybkość, drive – te elementy z kolei zrobiły swoje, gdy na playliście zagościły płyty Marcusa Millera, Lee Ritenoura czy rockowych legend – Pink Floyd, Led Zeppelin, Genesis. Zwłaszcza w nagraniach tych dwóch pierwszych, które są bardzo dobrze zrealizowane, a gitary basowe odgrywają w nich dużą rolę, słychać było, jak dobrze ten 6-watowy wzmacniacz radził sobie z kontrolowaniem głośników. Każde szarpnięcie, ewentualnie uderzenie struny było mocne, zdecydowane, szybkie i było w tym graniu dużo energii. Podobnie wypadały rockowe kapele – pewnie, że słyszałem je grające z większych "mięchem" i rozmachem, ale 6-watowy Thöress robił to samo naprawdę niewiele gorzej niż mocne tranzystorowe piece. Nieco bardziej niż z moim SET-em 300B słychać było natomiast słabości, które charakteryzują większość nagrań tego gatunku muzycznego – kompresję, niezbyt czystą, czasem ostrawą górę, braki w przejrzystości dźwięku. Te ostatnie w wydaniu F2A11 były dotkliwe o tyle, że w dobrych nagraniach wzmacniacz ten pokazuje wyjątkową przejrzystość i czystość dźwięku. Jeśli te elementy nie są mocnymi stronami danej realizacji, to jednak dość wyraźnie to słychać.

I w końcu średnica – element, który zawsze jest najmocniejszą stroną wzmacniaczy lampowych. Niemiecki wzmacniacz prezentuje tę część pasma także nieco inaczej niż większość konkurentów. Nie ma tu aż takiego nasycenia i gęstości dźwięku, jak choćby z Symphony II. Dźwięk jest co prawda po cieplejszej stronie mocy, ale jednak chłodniejszy niż w przypadku większości znanych mi SET-ów. Pod tym względem przypominał mi mojego absolutnego osobistego faworyta, czyli Kondo Sougę (na podwójnej lampie 2A3, acz to wzmacniacz za blisko 200 tys. złotych). Mówię o połączeniu czystości i transparentności z nasyceniem, gładkością i soczystością. Wszystko to w dobrze wyważonych proporcjach, dzięki czemu nie ma mowy o podbarwieniu dźwięku, o jakiejkolwiek sztucznej emfazie w zakresie tonów średnich, o wypychaniu czegokolwiek przed szereg. W tej części pasma jest oczywiście najwięcej informacji, co sprawia, że jest ona najważniejsza właściwie w każdym gatunku muzycznym, ale z F2A11 wszystko jest wyjątkowo spójnie zszyte, wyrównane z oboma skrajami pasma. Akcent pojawia się więc tam, gdzie jest potrzebny. Gdy główną rolę odgrywa wokal, jest on ekspresyjny, namacalny, przekonujący. Gdy słuchamy nagrania z rewelacyjnie uchwyconą trąbką, akcent przesuwa się nieco wyżej, by ten instrument mógł odpowiednio lśnić i czarować raz ostrawym, a raz bardziej matowym brzmieniem. Przy wiolonczeli akcent wędruje z kolei nieco niżej, by pokazać rozmiar i głębię tego instrumentu itd. itp., słowem – wzmacniacz dopasowuje się do odtwarzanych nagrań, zamiast próbować je dopasować do siebie, czy, ujmując rzecz inaczej, uśrednić.

Podsumowanie

Wygląd F2A11 trzeba zaakceptować/polubić, ale to samo można przecież powiedzieć o każdym urządzeniu, bo gusta są różne. Dobór kolumn też nie będzie prosty, chyba że użytkownik zdecyduje się na firmowe rozwiązanie (bardzo dobre!). Gdy te dwie mocno umowne przeszkody zostaną pokonane, owe 6W mocy na kanał otworzy dla użytkownika zupełnie nowe, szerokie okno na świat muzyki. Wzmacniacz gra czysto i transparentnie, a jednocześnie gładko, spójnie, a przede wszystkim niesamowicie naturalnie. Ilość informacji w dźwięku jest ponadprzeciętna, także tych najdrobniejszych, które dzięki tzw. czarnemu tłu łatwiej jest wychwycić, a prezentacja jest bogatsza, pełniejsza. Fantastycznie brzmi na nim muzyka akustyczna, wokale zachwycają organicznością, acz z wcale nie mniejszą przyjemnością słuchałem starego rocka czy ulubionych oper. Nie jest to typowe lampowe brzmienie, bo choć jest po cieplejszej stronie mocy, to jednak nie jest aż tak gęste, a tym bardziej słodkie, jak to ma miejsce w przypadku wielu triodowych SET-ów. Sprawia to, że Thöress nie ma tendencji do upiększania nagrań słabszej jakości, do ich dosładzania ani uśredniania, acz jednocześnie nie skupia się na ich eksponowaniu. Nie znalazłem w swojej kolekcji muzyki, która położyłaby ten 6-watowy wzmacniacz – to znakomita, niezwykle muzykalna maszyna!

Werdykt: Thöress F2A11

★★★★★ Oryginalny oldskulowy dizajn i wyrafinowane, nielampowe i lampowe jednocześnie brzmienie – to wzmacniacz jedyny w swoim rodzaju